Do spotkania z Pawłem Swiernalisem podchodziłam sceptycznie. Jak rozmawiać z mężczyzną, który przypina sobie łatki? Nihilista elegant? Kto to taki? Podczas naszej rozmowy patrzyłam na faceta w świetnie skrojonej marynarce i z sygnetem na palcu. I nie mogłam się nadziwić, że tacy ludzie po prostu… Są. Naturalni, szalenie sympatyczni, dobrze wychowani i diabelnie inteligentni. To nie jest „elegant nihilista”, to Swiernalis. Utalentowany, liryczny i niezwykle interesujący.
Określasz się jako nihilista elegant. Taki jesteś, czy to artystyczna kreacja?
Nie ma w tym kreacji. Nikt nie powiedział: „Zróbmy coś nowego i niespodziewanego, innego niż jest to naprawdę”. To wyszło naturalnie. Jest grupa muzyków, którzy na czas swojej pracy zmieniają się w kogoś innego, przybierają maski. U mnie nie tędy droga.
Jesteś bardziej nihilistyczny i elegancki, czy bardziej chłopakiem z papierosem?
To zabawna historia. Rzuciłem szlugi jakoś w maju.
Ja ciągle walczę.
Mogę tylko życzyć powodzenia. Chłopiec z papierosem to piosenka, której tytuł wziął się z obrazu o tym samym tytule. Tam nie było myśli o mnie. A odpowiadając na twoje pytanie – myślę, że bardziej określa mnie to pierwsze sformułowanie – nihilistyczny. Niektóre rzeczy, przyzwyczajenia się zmieniają – dziś palisz, jutro nie.
Wizerunek jest dla Ciebie ważny?
Bardzo.
Dbasz o to, żeby wszystko było dopięte i dopracowane? Pilnujesz, żeby nie popełnić wizerunkowego faux pas? W stylu wiesz, ktoś zobaczy Cię w dresie zamiast w koszuli.
To nie jest tak, że ja przesadnie o to dbam, wychodzi to naturalnie. Nie chodzę na co dzień w dresach. Kiedy przychodzę do domu – nie zdejmuję koszuli i nie zakładam „ubrania po domu”. Interesuję się wizerunkiem jako pozamuzyczną rzeczą. To dla mnie zajebiście ciekawa sprawa, więc łączę przyjemne z pożytecznym. Myślę, że w świecie muzycznym to bardzo ważne. Lubię, kiedy muzyk, którego szanuję, dba też o rzeczy niezwiązane z muzyką. Znam też wielu artystów, którzy w ogóle nie zwracają na to uwagi. Każdy ma swoje zdanie.
Jeśli artysta dba nie tylko o muzykę, ale też wszystko, co dookoła, to tworzy pewien obraz, który jest autentyczny. Ktoś śpiewa melancholijne piosenki o smutku, a „po pracy” idzie na imprezę rave i skacze z kolorowymi laserami – czy to się spina?
Nie lubię czuć się oszukanym i ja nie chcę oszukiwać jako artysta.
Jak to się stało, że podjąłeś decyzję o solowym projekcie? Wiem, że jesteś zaangażowany w inne, zespołowe projekty. Jak to się stało?
Grałem w różnych zespołach, kapelach i projektach, ale też przez cały czas myślałem o swojej muzyce. Grałem z różnymi ludźmi, składy się zmieniały. Cały czas czułem ciśnienie, że fajnie by było, gdyby zespół stał się zespołem z krwi i kości, gdzie każdy z muzyków ma taką samą siłę argumentów i decyzyjność. W końcu pokłóciłem się ze wszystkimi i doszedłem do wniosku, że to dłużej nie ma sensu. Spokojnie usiadłem i zebrałem materiał w pełni samodzielnie. Pomyślałem, że to jest najlepsza decyzja. Owszem, scenicznie będzie to wymagało ingerencji osób trzecich, ale na takiej zasadzie, którą da się wcześniej ustalić. Wielu muzyków tak funkcjonuje. Ale nie będę mieć nad sobą osób, które mówią, że coś powinno brzmieć zupełnie inaczej. Owszem, kiedy gram z kimś i doceniam jego pracę i muzyczny warsztat, jestem w stanie wysłuchać pomysłów, jak coś może brzmieć. Ale to są jednostki. Ta zmiana to długi i trudny proces, dużo się działo.
Nie miałeś lęku, że nie podołasz? Odcinasz się, zaczynasz coś innego, sam. Nie bałeś się, że w którymś momencie będziesz potrzebował pomocy?
Cały czas mam takie lęki, że formuła się wyczerpie, że skończą się pomysły. Z drugiej strony płytę nagrałem z producentem, który zrobił bardzo dużo. Wzięli w niej udział też goście, którzy dali dużo od siebie. To wszystko było jednak pod moją kontrolą. Kiedy dochodziło to momentu, w którym coś przestawało mi się podobać, mówiłem „Stop”. Teraz jestem na etapie składania ekipy do grania na żywo. Gram z Szymonem Siwierskim, który pracuje na klarnecie i klawiszach, szukamy osoby do perkusji i padów. To wszystko będzie ewoluować. Wiesz, to wszystko jest takie…
Po prostu się dzieje?
Tak. Nie planujesz tego. Nie wiesz, co będzie dalej. Czy za rok to będzie zespół, który będzie miał 12 osób i kwartet smyczkowy? To wszystko są ludzie, każdy wkłada coś od siebie, to wszystko reaguje. Niekoniecznie można do przewidzieć.
Gadaliśmy kiedyś z Baaschem na podobny temat. On też jest muzycznym „samotnikiem”, sam zrobił materiał na płytę. Kiedy zapytałam, czemu poszedł w tę stronę muzyczną, odpowiedział szczerze: elektronikę najłatwiej zrobić samemu w domu. Masz komputer, klawisze i działasz. Nie chciałeś pójść tam?
U Bartka jest ten plus, że przy elektronice wystarczy komputer i klawisze. Nawet później, żeby grać to na żywo.
Plus bębny.
U mnie jest bardzo mało elektroniki z komputera. W zasadzie wszystko było nagrywane na analogowych czy żywych instrumentach. Ciężko jest to teraz przełożyć na elektronikę. Każdy ma swój styl grania i myślę, że to jest głównym… Problemem. Powodem, przez który coś może się nie udać. Znalezienie ludzi, którzy będą odnajdywali się w danym gatunku, czy kierunku, jest dość trudne. Myślę, że chodzi głównie o to.
A jeśli chodzi o wydawnictwo – Kayax był Twoim pierwszym wyborem?
Tak naprawdę Kayax wymyśliłem sobie już jakieś dwa lata temu. To był taki Everest moich marzeń, wydać właśnie tam pierwszą płytę. Znam rynek i orientuję się w innych wydawnictwach, ale to zawsze Kayax był tym miejscem, o którym myślałem: „Kurczę, fajnie by było”. Wstępnie pisaliśmy do różnych wydawnictw, ale priorytetem był Kayax. I się udało.
Przed naszym spotkaniem kilka razy słuchałam płyty. Jest na niej dużo zaskakujących momentów muzycznych. Kawałki nie są jednorodne, jednostajne. Zwróciłam uwagę na teksty i to, jak są komunikowane. Liryczne, bardzo literackie. Inspirujesz się książkami, literaturą? Są książki, które miały na Ciebie taki wpływ, że to właśnie przy nich zacząłeś myśleć o muzyce?
Czytam dość dużo. Zarówno prozy, jak i poezji. I wywiera to duży wpływ na to, co robię muzycznie. W muzyce łapię się na tym, że najbliższe mi piosenki to są te, w których rozpływam się przy tekście. Ale gdyby nie muzyka, to tekst nie miałby takiej siły. Kiedy słucham moich ulubionych artystów, w większości polskich, zwracam uwagę na teksty. Trzy tytuły piosenek z mojej płyty są zaczerpnięte z książek. Kolekcja piękności to książka Whitney Otto, którą przeczytałem ładnych parę lat temu i odcisnęła na mnie piętno. Dzikie Palmy i Wściekłość i Wrzask to książki Faulknera, którego uwielbiam. On jest mistrzem prozy, w której, z pozoru, nic się nie dzieje, a jest tam zawartych milion procesów myślowych na sekundę. Słucham dużo rapu, w którym warstwa liryczna jest najważniejsza. Lubię język jako zjawisko. To, że potrafimy się porozumiewać, wypowiadać myśli. Mamy potrzebę poszukiwania, otaczania się prozą, poezją. Lubię rozbierać słowa, bawić się w detektywa. To wszystko jest bardzo inspirujące.
Lubisz rzeźbić w słowie.
Tak, kurczę. Czasem idę ulicą i słyszę, jak ktoś rozmawia przez telefon. Wyłapię z tego może trzy słowa i potem potrafię godzinę iść i dopowiadać możliwą historię.
Wspomniałeś, że słuchasz głównie polskich artystów. Kogo cenisz najbardziej? Czyja muzyka najbardziej zakotwicza Ci w głowie?
Z ostatnich rzeczy, które mi podeszły, to nowa Brodka, która – o ironio – na tym albumie śpiewa po angielsku.
Tak, ale Brodka to w ogóle inna bajka. Spójrz na jej ewolucję jako artystki…
Tak, to jest mega ciekawe.
Niedawno oglądaliśmy w redakcji jej występ z któregoś z finałowych odcinków Idola. Niesamowita sprawa.
To jest świetne, że – nie bójmy się tego słowa – z takiego kiczu wyszło coś tak zajebistego. A co do innych albumów – nowy Hey. Warstwą tekstową mnie po prostu rozpierdala. I muzycznie też. To dla mnie mistrzyni. Bardzo dobrze mi się słucha nowej płyty Łony i Webbera oraz płyta PRO8LEMU. Te cztery krążki bardzo weszły mi w głowę.
Mówisz o polskim hiphopie. Jest też Taco Hemingway. Taco jest świetnym obserwatorem życia w Warszawie, narratorem tej historii. Ty trochę też opisujesz życie. Niekoniecznie klubowo-imprezową scenę Warszawy i dupy w roche one’ach, natomiast w jakiś sposób jesteś narratorem życia współczesnego człowieka naszego pokolenia. Chcesz opowiadać historie społeczeństwa, czy to Twoja i tylko Twoja historia, której nie chciałbyś przypisywać reszcie?
Będąc osobą z danego pokolenia, mimowolnie jest się promilem jego głosu. Nie wiem, czy Taco czuje się odpowiedzialny za to pokolenie. Wydaje mi się, że mimo wszystko tak nie jest. Słuchając jego tekstów, wydaje mi się, że bardzo dużo mówi tam w osobie pierwszej i nie jest to zabieg na potrzeby tekstu, tylko to wychodzi od niego. Ja opowiadam historie, które dotyczą mnie, ale jeśli ktoś dochodzi do wniosku, że może być w tym coś podobnego do swojej historii, to super. I Filip, i ja jesteśmy w podobnym wieku, a wiedziemy zupełnie inne życie. Chodzimy po różnych miejscach, wszystkie rzeczy postrzegamy zupełnie inaczej. To tylko pokazuje, jak mocno zdywersyfikowane jest to nasze pokolenie. Myślę, że głosów jest tyle, ile osób.
Czytałam kilka materiałów o Tobie. Też to, co wypuszcza Kayax. Jest tam sporo analogii do Nicka Cave’a czy Toma Waitsa. Nie chodzi tylko o Twój wokal, ale też klimat muzyki, poziom tekstowy. Wiadomo, że bagaż doświadczeń tych dwóch artystów – chociażby ze względu na ich wiek – nieco różni się od Twojego. Czy obawiałeś się, że ktoś zarzuci Ci brak autentyczności? Że jesteś za młody, by dotykać pewnych tematów. Dla mnie, jako odbiorcy kultury, ważne jest, żeby dopasować twarz autora z tym, co pisze. Niezależnie, czy to muzyka, czy książka, czy felieton w magazynie. Miałam niedawno mocny dysonans poznawczy, kiedy przeczytałam jedną książkę młodej polskiej autorki. Nie boisz się takich reakcji?
Brzydko mówiąc – mam to w dupie. Mam świadomość, że większość ludzi i tak nie uwierzy w to, co powiem. Nawet, jeśli spotykam się ze swoimi znajomymi po dłuższym czasie i gadamy o tym, co u nas i ja opowiadam o tym, co u mnie – nie biorą tego na poważnie. Mimo, że opowiadam prawdziwe rzeczy. Druga kwestia jest taka, że będąc jeszcze młodym muzykiem, który nie ma wyrobionej marki, to jest w naturze ludzkiej, że sięgasz do porównań. Nie lubię sam się porównywać, ale jeśli jest to niezbędne w kwestiach marketingowych – ufam promocji Kayaxu i miło mi, jak porównują mnie do artystów, których sam uwielbiam i są to dla mnie autorytety. Chociaż faktycznie, ludzie czasem podchodzą i mówią: „Co ty wiesz o życiu, masz 27 lat”.
Jesteśmy w podobnym wieku. Ja też kilka razy usłyszałam to, że jestem młoda i niekoniecznie mam być traktowana poważnie. Co ty wiesz, gdzie ty byłaś, co przeżyłaś? Mówili to ludzie, którzy – powiedzmy sobie szczerze – gówno o mnie wiedzą. Ty jesteś osobą medialną, więc to musi być też lęk artysty, a nie tylko frustracja człowieka.
Nie przejmuję się tym, serio. To nie tak, że nie biorę pod uwagę krytyki, bo bardzo sobie cenię tę, która coś wnosi, ma podstawy. Jeśli ktoś mi zarzuca, że to, o czym piszę, nie pokrywa się z rzeczywistością – co mam mu odpowiedzieć?
Z tego, co widzę, dużo osób dobrze przyjmuje Twój materiał i się z nim identyfikuje.
Tak, to zadziwiające. Myślę, że za rok, może dwa, będę mógł powiedzieć, jak to wyszło. Ale póki co jest zaskakująco okej.
Prawda jest taka, że w ludziach jest bardzo dużo smutku. Nawet, jeśli tego nie pokazują na co dzień. Melancholijne teksty zawsze bardziej dochodzą do człowieka.
Ja też zawsze smutek kojarzyłem jako bardziej autentyczny, ale wiem, że jest grono ludzi, które nie chcą go mieć i go wypierają.
Jakie są Twoje plany na następne kilka miesięcy? Koncerty, odsłuchy w radio? Festiwale czy koncerty studyjne?
W najbliższych miesiącach będziemy grać trochę koncertów i skupiać się na promocji płyty. Będziemy też grać supporty, będzie się działo. Będziemy też robić swoją trasę. Festiwale? Jak najbardziej, ale to wszystko zależy od odbioru płyty. Sam, jako odbiorca, uwielbiam na nich przebywać, więc tym bardziej chętnie na nich zagram. Będziemy robić teledyski. Czyli ogólnie nudy (śmiech).
zdjęcia: materiały prasowe