"W głowie pojawiają się obrazy" - wywiad z Lari Lu

Na scenie czaruje nie tylko swoim głosem. Dojrzała artystka, świadoma tego, co potrafi. Sama pisze teksty swoich piosenek, eksperymentuje z muzyką, jest otwarta na nowe, niespotykane brzmienia. Jest szczera w tym, co robi. W jej kawałkach nie ma przekłamania, na scenie nic nie jest wyreżyserowane. Taka po prostu jest. Lari Lu.

Oglądałam twój występ w Teatrze Syrena. Bardzo podobał mi się początek, budowanie napięcia, zanim wyjdziesz na scenę. Potem zaczynasz śpiewać. Jak udaje ci się w taki sposób czarować na scenie?

Bardzo miło mi to słyszeć, bo nie mam przygotowanych specjalnych zaklęć, które rzucam na ludzi (śmiech), to widać dzieje się samo. Ale pewnie te czary są sumą nas wszystkich, mojego zespołu i tego co się dzieje na scenie, światło, wizualizacje. Z kobiecym wyczuciem i intuicją, razem z moją managerką dbamy też o każdy szczegół. Staramy się wszyscy, aby to, co dzieje się na scenie, działo się z jakiegoś powodu, współgrało ze mną, z tą muzyką i tekstami.

Skąd pomysł na wykorzystywanie przy kompozycjach tak bardzo nietypowych instrumentów? Jesteś zafascynowana egzotyczną kulturą, czerpiesz z niej inspiracje?

Sama się nad tym zastanawiałam, bo kiedy dochodzi do mnie dźwięk sitaru, mój słuch się wyostrza, a w głowie pojawiają się obrazy. Nie potrafię do końca wyjaśnić dlaczego tak jest. Z duetem Axoum Duo aranżujemy teraz „Strzelca” na marimby, a dźwięki tych instrumentów to dla mnie samo piękno. W krajach arabskich podobno oud jest popularny jak u nas gitara, a dla mnie oud jest odkryciem, a to bardzo inspiruje. Moim marzeniem jest muzyczna podróż dookoła świata. Przywiozłabym z niej koto.

Masz zaledwie 26 lat, na scenie kradniesz uwagę publiczności, hipnotyzujesz. Sprawiasz wrażenie bardzo dojrzałej i świadomej artystki. Skąd w tobie ta dojrzałość?

Bardzo dziękuję. Ja uważam jednak, że mój wiek już do czegoś zobowiązuje. Za chwilę będę miała przecież 27 lat. Może jest tak jak mówisz dlatego, bo śpiewam od dziecka, a jako siedemnastolatka pracowałam już w Teatrze Buffo. A może mam starą duszę? Jest chyba coś takiego. Kiedyś ktoś powiedział, że jak śpiewam cała jestem muzyką… bardzo pięknie to było usłyszeć.
Nie boisz się porównań do innych artystów? Mamy obecnie do czynienia z takim „elektro boomem”.
Nie przejmuję się takimi rzeczami. Śpiewam to, co czuję, a co z tego wychodzi jest formą zaskoczenia nawet dla mnie. Jeśli można to do czegoś porównać… Każdego można do kogoś porównać. Można powiedzieć, że wszystko już było.

Jak doszło do twojej współpracy z wytwórnią Nextpop? Od początku chciałaś być związana z wydawcą, czy myślałaś też o tym, żeby pozostać niezależną?

Moja managerka, Monika Małyszek, umówiła mnie z Robertem Amirianem na spotkanie. Tak poznaliśmy się z Nextpopem. Kiedy rozstawałam się z Variusem nie miałam jeszcze materiału na swoją płytę i to był odważny krok, bo zrezygnowałam zostając z niczym. To moje „nic” stało się wtedy największym kopem do działania, ale po jakimś czasie odczułam swoją decyzję finansowo. Dlatego bycie swoim wydawcą byłoby trudne choćby z tego względu. Nie czuję się jednak w żaden sposób ograniczana artystycznie tym, że mam wytwórnię. Wręcz przeciwnie.

Przyznam, że byłam zaskoczona, kiedy dowiedziałam się, że śpiewałaś w Varius Manx. Jak na ciebie wpłynął tamten okres w karierze? 

Na płycie „Eli”, którą razem nagraliśmy stawiałam swoje pierwsze kroki jako tekściarka. Robert Janson zawsze mówił mi „pisz”! Powtarzał też „Józiu, pamiętaj, emocje są twoim wrogiem”. Śmieję się z tego czasem, bo to do mnie tak pasuje. Dziś, np staram się przełożyć te słowa na śpiewanie. Im mniej tym więcej. W tamtym okresie poznałam też ludzi, którzy potem pojawili się na drodze Lari Lu. Te wszystkie projekty, w których brałam udział wpływały na mój rozwój. Dziś w niektórych sytuacjach czerpię właśnie z tamtego doświadczenia. Potem było United States of Beta. Tam poznałam swojego producenta Random Trip’a.

Skąd czerpiesz inspiracje do tworzenia muzyki?

Spacer po lesie, podróż nad morze, poezja, film, jakiś nietypowy instrument czy tykanie uszkodzonego licznika. Zainspirować może wszystko. Ale najważniejsza jest ta magiczna iskra, wena. Dlatego zawsze noszę przy sobie dyktafon, bo ona czasem potrafi przyjść w najmniej odpowiednim momencie.

Płytę napisałaś, będąc w odosobnieniu. Lepiej żyje się gdzieś na uboczu? Izolacja wpływa na człowieka stymulująco?

Myślę, że to jest kwestia indywidualna. Mnie cisza i spokój nastrajają do tworzenia. Mogę się wtedy wyłączyć i skupić tylko na pracy. Nic mnie nie rozprasza. Ale to gdzie się lepiej żyje w dużej mierze zależy od tego jak mi się żyje z samą sobą. Kiedy jestem szczęśliwa ze sobą, wszędzie jestem szczęśliwa.

Inni muzycy z wytwórni, w której pracujesz, postawili na nagrywanie po angielsku. Ty zdecydowanie się od tego odcinasz. Skąd w tobie ten „muzyczny patriotyzm”?

Do wytwórni Nextpop przyszłam kiedy teksty były już napisane, po polsku. To nie jest tak, że się od czegoś odcinam. W tym wszystkim nie chodzi też o patriotyzm, a bardziej o przekaz, który często gdzieś umyka kiedy śpiewasz w Polsce języku angielskim. Może kiedyś, kiedy będę chciała wydać płytę za granicą, nagram piosenki po angielsku. Póki co w swoim matczynym języku czuję się najbardziej autentyczna.

Przy sesji zdjęciowej promującej twoją płytę pracowała jedna z czołowych polskich stylistek – Maja Naskrętska. Czy moda jest dla ciebie ważna? Czy są to przemyślane wybory składające się na twój wizerunek?

Kocham czerń, prostotę i klasę, a Maja ma to wyczucie i smak. Nie tyle moda co styl jest dla mnie ważny. W modzie, tak jak w muzyce, staram się szukać siebie. Kiedy zobaczyłam stylizacje Mai po raz pierwszy, wiedziałam, że to jest to. Zapoznałyśmy się przy okazji sesji zdjęciowej i tak już zostało, bo Maja jest też kochaną osobą. Mam takie marzenie, o którym jeszcze w żadnym wywiadzie nie mówiłam, żeby projektować ubrania. Na razie dla samej siebie, na scenę. Brakuje mi czasem twórczego zajęcia, które byłoby oddechem od muzyki, a jednak wciąż czymś artystycznym.

Twoje teksty zostały określone w jednym z magazynów jako kobiece, wręcz feministyczne. Dużo jest ciebie w tych tekstach? Jesteś feministką? 

Brzmi groźnie. (śmiech) Moje teksty może są po prostu kobiece, a nie feministyczne. Femina to kobieta, ale feministka nie jest już chyba synonimem kobiecości. W „11″ jest mnie sto procent, bo te teksty są „wyciągnięte z pamiętnika”. Tak mam. Jedenastce bliżej raczej do kobiety z „Biegnącej z Wilkami” i nawet jeśli w smoku śpiewam językiem ognia do mężczyzny to jest to ogień pojednawczy. Nie, nie chcę być feministką. Po co?

Wraz z zespołem odwiedziłaś studio DDTVN. Wielu artystów szeroko pojętego niezależnego nurtu odcina się od takich działań promocyjnych. Nie bałaś się oskarżeń o przejście na „ciemną stronę komercji”?

Mam zdanie, że ważniejsze od tego gdzie się pokazujesz, jest to, co prezentujesz swoją muzyką, z czym idziesz do ludzi. Marzy mi się, aby alternatywna muzyka była popularna. Ludzie lubią przecież to co znają. Nie oszukujmy się, w Polsce nie ma zbyt wielu kanałów do pokazywania muzyki w telewizji. Niestety w alternatywnych stacjach po drugiej stronie często „nie ma człowieka”. Podobnie jest ze stacjami radiowymi. O to się bardziej boję. Muzyce Lari Lu daleko jest do „ciemnej strony komercji”, więc wrzucam z tym na luz.

Płyta, koncerty. Co potem?

Druga płyta.

 

 

rozmawiała: Kasia Kępka / example.pl

zdjęcia: Darek Kawka