Nie do końca interesuje mnie „bycie znanym”, raczej „bycie z muzyką” - wywiad z L.U.C.

Jedna z najciekawszych i najbardziej zakręconych postaci polskiej sceny muzycznej. Zaangażowany w dziesiątki projektów, nie tylko muzycznych, laureat Paszportu Polityki. Z Łukaszem Rostkowskim, L.U.C.-em, spotkałam się zaraz po wydaniu nowej płyty artysty, Reflekcje, w której słychać też muzykę minionych dekad. Przy lemoniadzie porozmawialiśmy o nowym albumie, prawdziwych muzycznych geniuszach, o dążeniu do perfekcji i o tym, dla kogo jest jego muzyka. L.U.C.

Wolisz, żeby mówić na ciebie hiphopowiec czy łapserdak?

Hmmm. Łapserdak.

Czemu?

To ładniejsze słowo. Oczywiście hiphop jest wspaniałą kulturą, ale dziś wydaje mi się, że jestem bardziej właśnie łapserdakiem.

Potrafiłbyś opisać siebie w trzech słowach?

Tak. L. U. C., ale niestety skrót ujawnię za jakiś czas.

Robisz, oprócz muzyki, bardzo dużo rzeczy. Z którego projektu artystycznego jesteś najbardziej dumny?

Ciekawe pytanie. Każdy z tych moich projektów jest dla mnie bardzo niedoskonały, nie jestem z żadnego w pełni zadowolony. Dlatego właśnie wydaję kolejne, ciągle chcę coś poprawić, zrobić lepiej. Ciężko jest mi odpowiedzieć na to pytanie, ale na pewno wielką dumą napawał mnie projekt 3989, który przyniósł jakieś nagrody ale przede wszystkim połączył na koncertach ludzi różnych kultur i sfer. Dał mi przede wszystkim mnóstwo wzruszeń, refleksji, łez, przemyśleń, emocji. Był moim spełnieniem marzenia, żeby muzyka, którą tworzę, stała się łącznikiem, formą łączenia a nie dzielenia ludzi. Kiedy grałem na tych koncertach i widziałem emerytów, dzieciaki i hiphopowców właśnie – byłem bardzo szczęśliwy. Niewątpliwie dumny byłem też z projektu KosmosStuMostów, w którym udało mi się zrealizować pełną wizję mojej planety, idei twórczości poprzez całe światy artystyczne. Wyszła płyta, teksty, komiks, artbook, klipy animowane, murale. To był taki moment, że strasznie dużo pracowałem. Dumę przynoszą mi przedsięwzięcia, które są trudne, pracochłonne, ryzykowne i jakoś się udają. Reflekcji, które właśnie wyszły, nie jestem w stanie na razie w pełni ocenić.

Myślisz, że gdybyś doszedł do perfekcji w swoich działaniach, przyniosłyby ci większą satysfakcję? Idealne byłoby lepsze?

Tak, mam taką naturę. Uważam, że idealne jest lepsze i to jest potworne.

Nie sądzisz, że niedoskonałe jest bardziej wartościowe?

No tak, nie przekreślam tego. Całe życie obcuję z niedoskonałością. Uważam, że jest wpisana w naturę ludzką, ale mnie napędza dążenie do perfekcji. Gdybym poprzestał na tym, że niedoskonałe jest dobre, to bym się gdzieś zatrzymał w miejscu i tego się boję. Perfekcja może być przewrotnie rozumiana, bo czasem perfekcja polega na jakiejś niedoskonałości. To bardzo względne i filozoficzne. Ale wiesz, tak w ogóle, poczucie perfekcji jest absolutnie abstrakcyjne, przecież każdy ma inne, tu chodzi bardziej o świadomość tego, co się chce. Ja wiem, czego chcę, chociaż czasami wychodzi lepiej, a czasem gorzej.

Jesteś trochę nadaktywnym człowiekiem i wszędzie cię pełno, chcesz dużo i robisz dużo. Masz swoje azyle? Wiesz, przychodzi moment, że siadasz i oddychasz.

Absolutnie. Jestem bardzo ich świadomy. Doskonale wiem, że aby móc tyle zrobić, potrzebny mi jest filtr, odpoczynek. Wiesz, w lecie wyjazd do Sopotu, jeżdżenie na rowerze, obcowanie z naturą. Jeziora, przyjaciele, moje miejsce we Wrocławiu. Bez nich nie byłbym w stanie tyle tworzyć. Rower jest takim elementem, który trochę mnie przystopował. Trochę „przez niego” mniej tworzę, ale to bardzo dobrze. Przez 10 lat fascynacji tym, co w sobie odkryłem, wpadłem w taką spiralę fascynacji sztuką i muzyką, tym, że mam większe możliwości, że mogę nagrywać z Możdżerem, Namysłowskim, Dudziak – totalnie się zniszczyłem przez odrzucenie tych filtrów, azyli. Jeździłem odpoczywać, a po dwóch dniach znów wracałem do pracy. Niby to nie były koncerty, nagrywanie, ale pisałem piosenki, a to przecież też praca… Rower, gps, mapy, bezdroża, snowboard – to mnie totalnie odciąża, bo wtedy skupiam się na przetrwaniu i naturze – na jej doskonałości! To jest dla mnie prawdziwy azyl.

Mówisz o poszukiwaniu azylu po mocno intensywnym czasie pracy z muzyką, do wracania do korzeni, żeby odpocząć. Czy to oznacza, że na twojej nowej płycie też wracasz do korzeni? Znalazłeś muzyczny azyl i odszukałeś spokój?

Rzeczywiście tak trochę jest. Nie mogę powiedzieć, żeby to był azyl kompletny, ale jest to ucieczka. Nie wszedłem przecież w kooperację ze współczesnymi artystami, bo koncept był oparty przede wszystkim na tych refrenach, na odcięciu się. Odciąłem się i w samotności słuchałem starych płyt.

Myślisz, że ta „muzyka minionej epoki” była bardziej wartościowa? Prawdziwsza?

Wydaje mi się, że ciężko jest to tak totalnie wartościować. Z pewnością następuje pewna degradacja warsztatu, w której nawet ja biorę udział. Świadomie mogę się przyznać, że nie znam nut, że moje aranże muzyczne nie są doskonałe, są bardziej minimalistyczne. Wygrzebując te refreny, miałem poczucie, że są tam piękne, bogate aranże, świetnie napisane, gdzie muzyka jest przemyślana. Kiedy po tylu latach przygody z muzyką wróciłem do tych klasyków, mogę świadomie powiedzieć, że to bardzo, bardzo wartościowe i świetne rzeczy. Dziś żyjemy w epoce, w której każdy może tworzyć muzykę, przez co muzykę tworzy wiele osób, którzy nie są „geniuszami”. Kiedyś, żeby dojść do studia, trzeba było być prawie tym geniuszem. To prosta różnica.

Czy dzięki temu, co zrobiłeś, sięgając do korzeni, dotrzesz do nowej grupy odbiorców? Mój tata będzie słuchał twojego albumu w samochodzie?

Nie odpowiem na to pytanie, bo od wielu lat nie zakładam nic, robiąc płytę. Nastawianie się na jakieś efekty, czy się spodoba, czy się przyjmie – to strasznie zgubne i depresyjne. Myślę, że jest taki potencjał, bo te refreny są bardzo dużą częścią tej płyty. Od dziennikarzy słyszę, że to najbardziej komunikatywna i przystępna płyta. To wszystko są znaki, że pewnie będzie dobrze, ale zobaczymy. Wiem, że nigdy raczej nie przypadnę do gustu szerszej grupie. Od tego jest Bayerfull.

Myślisz, że wejście w taki „hiphopowy mainstream” byłoby straceniem czasu, który poświęcasz swoim projektom?

Bardzo świadomie i niezależnie tym shuffluję. Jeśli ktoś mnie zaprasza, np. do DDTVN, to jeśli czuję, że ma to sens to przyjmuję to zaproszenie. Jeśli mam ochotę iść na imprezę, czy wejść na event przez ściankę i dywan – robię to. Jeśli nie – wchodzę bokiem. Robię dokładnie to, co chcę, bo wiem, czego chcę. Na tym polega moja niezależność o którą walczyłem wiele lat. Nie mówię, że któraś z tych dróg jest zła, bo rozumiem je obie. Wiem, że potrzebne są te flesze i medialne rozkrętki. Balansuję i bawię się tym wszystkim. Nie do końca interesuje mnie „bycie znanym”, raczej „bycie z muzyką”.

Właśnie. Powiedz mi, czy dla artysty, który chce być ze swoją sztuką, nie jest frustrujące to, jak funkcjonuje teraz świat artystyczny? Te ścianki, bywanie, media społecznościowe, pojawianie się wirtualnie i zdobywanie sławy w taki sposób. Taki trochę infantylny marketing.

Tak, to taki cyrk na kółkach trochę, racja. To proces stały, który zaczął się od słupków słuchalności radiowych, a teraz każdy jest pomierzonym słupkiem w dobie marketingu. Jestem tego świadomy, obserwuję to, czasem się z tego śmieję, chociaż niejednokrotnie mnie to smuci. Bo ludzie zaczynają się wzajemnie traktować jak produkty z jakimś potencjałem – to tragiczne. Mam tą świadomość, że potrafię się z tego śmiać, żeby nie zwariować. Wiadomo, że jak nie będziesz miał kogoś, kto ci pomoże, to będzie trudno się wybić. Ja zawsze przykładałem wagę do projektów, nie myślałem strategicznie, tylko spontanicznie. Nie miałem znajomości choć bardzo wiele osób mi pomogło.

Hiphopolo to według ciebie istnieje czy to wymysł hejterskich mediów, co zapoczątkowało właśnie te marketingowe kreacje?

Bliżej mi do teorii, że to podsumowanie tej muzyki. Opierała się na rymowaniu, ale teksty były tak infantylne i płytkie, że to sprowadzało się właśnie do takiego hiphopowego disco polo. To naturalny trend, tak po prostu było.

Myślisz, że takie było zapotrzebowanie rynku?

Myślę, że wciąż jest bardzo duże. Polska jest krajem, który delikatnie mówiąc jest trochę ogołocony z estetyki. Lubimy kiełbasę, piwo i wszędzie wieszamy ohydne banery. Wybito nam inteligencję. Chwytamy się rzeczy prostych i płytkich, potrzebujemy czasu, żeby dojrzeć, dokształcić się. Co ciekawe, widać różnicę, jaka jest między nami a Zachodem. Przy tworzeniu płyty rozmawiałem z różnymi spadkobiercami, m. in. z mężem pani Ireny Jarockiej, panem Michałem, wybitnym naukowcem mieszkającym w USA. Jak wysłałem mu utwór, żeby wyraził zgodę, jego reakcja była „Super! Trochę jak Jay Z!”. Widać, że starszy człowiek, a totalnie łapie to wszystko.

Pochodzę z małego miasta i nasza kultura podwórkowa opierała się na puszczaniu muzyki z telefonów i paleniu papierosów na ławkach w parku. To był ten etap, kiedy moi koledzy byli zafascynowani muzyką Ryśka Pei, Pezeta i jego Muzyki Rozrywkowej. No i przyszedł moment, kiedy puścili twoje kawałki, którymi totalnie zaczęli się jarać i wciąż powtarzali, jaki jesteś mega i jak bardzo muszę cię posłuchać, bo „on jest zajebisty”.

Ci sami ludzie od Ryśka?

Właśnie! I dlatego nigdy nie pasowało mi jakoś zestawienie ciebie, mega pozytywnego gościa, z Pezetem i jego tekstami o dupach w klubie czy życiem kurewskim Ryśka. Taki dysonans.

To piękne jest, bardzo miła wiadomość dla mnie. Czasem nawet nie mam świadomości, że takie rzeczy się dzieją. Super, że dojrzeli do tego, żeby szukać. Moja muzyka ma to do siebie, że trzeba w nią wejść, dać coś z siebie. Wsłuchać się. To, że mówisz mi coś takiego, utwierdza mnie w tym, że do tej muzyki trzeba dorosnąć. W moich tekstach jest trochę zawijasów niż w tekstach Ryśka, które są prostsze, ale wcale nie mniej dobre. Po prostu inaczej się je odczytuje. Najważniejsze jest jednak to że finalnie buja nas wszystkim ta sama motoryka. Stopa stopa werbel 🙂 i to jest piękne.

 

 

rozmawiała: Kasia Kępka / example.pl

zdjęcia: materiały prasowe