"Niech dzieje się dalej." - wywiad z zespołem DIVINES.

Tajemniczy i trudni do zdefiniowania. Kochają Warszawę, chociaż zrobiła im kilka złych rzeczy. Tworzą muzykę mało oczywistą,  inspirują się chłodną Skandynawią i energetycznym włoskim electro lat 80. Mieszanka wybuchowa? Poznajcie Lulu de Varsovie i Piotra Uaziuka, czyli duet DIVINES – parę elektryzującą równie mocno, co ich muzyka.

Co zrobiła Wam Warszawa?

Dużo dobrego, kilka złych rzeczy, wiele wartego zapamiętania i pojedyncze przypadki, o których należałoby może zapomnieć. Nie mamy hejtu na Warszawę, kochamy to miasto. To, na co zwracamy uwagę w naszym zeszłorocznym singlu i na fanpejdżu Warsaw, what you’ve done to me, to raczej niegroźne absurdy tego miejsca. Są rzeczy, które nas śmieszą, czasami denerwują, czasami niepokoją, temu wszystkiemu dajemy jako zespół wyraz. Bawi nas Warszawka, bawi głupota władz, bawią nas bareizmy, bawią osobowości, a w tym rozbawieniu kochamy to wszystko, bo przecież bez tego byłoby tutaj koszmarnie nudno. Do tego cieszy nasz odzew ludzi – nasze torby wciąż cieszą się sporą popularnością na mieście.

Są w mieście takie miejsca, gdzie można na chwilę uciec?

Jasne, jest ich cała masa. Może nie w centrum, bo tam siłą rzeczy za dużo się dzieje, zawsze na kogoś trafisz, coś zobaczysz, czasem się z kimś pokłócisz, w dodatku centrum się niebezpiecznie rozszerza. Siekierki są takim miejscem, trochę dlatego, że póki co tutaj mieszkamy – niby to blisko Śródmieścia, a jednak na wsi, można sobie pochodzić po lesie, odpocząć. No i Żoliborz – tam ludzie się tak nie spieszą.

Lulu, muzyka czy film?

Prawdę mówiąc nie poczuwam się do jednoznacznej odpowiedzi, zwłaszcza, że takich wyborów jest znacznie więcej – a ja zawsze staram się mieć wybór. Kocham obie te rzeczy tak samo i śmieję się w twarz ludziom, którzy twierdzą, że są niemożliwe do pogodzenia. Przeciwnie, są mocno ze sobą związane, wpływają na siebie i pozwalają kreować nowe, nieoczekiwane znaczenia. Nie starczy mi palców wszystkich kończyn na wymienienie artystów, którzy przyjęli pod swoje skrzydła wiele pokrewnych sztuk i wierzę, że stanę za jakiś czas obok nich. Póki co, trzeba pracować na obu polach równie intensywnie, żeby osiągnąć jakiekolwiek efekty.

Niektórzy lubią bawić się sami i tworzyć w pojedynkę. Was jest dwoje, sami piszecie, robicie muzę i kręcicie klipy.

Po pierwsze w pojedynkę nie byłoby mowy o Divines, tak samo jak nie byłoby o tym mowy we trójkę czy czwórkę – próbowaliśmy już różnych układów osobowych i żaden nie działał tak dobrze jak my, po prostu my. Jesteśmy zbyt specyficzną mieszanką osobowościową, żeby dało się ją przerobić, podrobić – czasami tworzyło to problem, przeważnie nam jednak pomaga. W pewnym momencie zdaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy dosyć samowystarczalni jako zespół, pełnimy wiele funkcji, muzycznych, producenckich, menedżerskich. Przypominają mi się słowa londyńskiej artystki Kate Moross autorki m.in. klipów Disclosure: „I’m not amazing at anything but I’m ok at quite a lot of different things”. Z nami jest podobnie, choć oczywiście dążymy do tego, żeby być amazing we wszystkim 😉 Inną sprawą pozostaje to, że dzisiaj nie wystarczy jeden fach, trzeba się znać na wielu rzeczach, żeby przetrwać na rynku. Jeszcze inną sprawą jest fakt, że wszystkiego też samemu robić się siłą rzeczy nie da – dlatego dołączyła do nas Asia, nasza menedżerka. Ale znaleźć kogoś w naszym klimacie, kto wierzyłby w naszą muzykę, też łatwo nie było.

Ostatnio w Stacji Mercedes urządzaliście pogadankę na temat polskiej alternatywy. No właśnie, jak z nią jest?

Jest jak jest, trudno w zasadzie narzekać. Dużo się ostatnio dzieje, powstało wiele zespołów, rynek się poszerza, więcej ludzi jest zainteresowanych tematem. Alternatywa nie jest już taka alternatywna jak kiedyś i trudniej się przebić do ludzi, bo konkurencja jest większa. Zawsze podajemy ten przykład, kilka lat temu wbiliśmy się w niszę z naszym młodzieńczym projektem (podpięci pod etykietkę popularnego wówczas witchhouse’u), teraz tej niszy już nie ma, chociaż szukamy jej jako Divines. Dla nas polska alternatywa to Kari, Rebeka, xxannaxx. Małe zespoły grywające po knajpach to raczej jakiś niezal. Fajnie, że ta scena się rozwija i dorównuje powoli europejskiej, polska elektronika chwalona jest „na zachodzie”. Niech dzieje się dalej.

A Wy? Jakie miejsce w niej zajmujecie?

Na razie jesteśmy gdzieś w dole, na szarym końcu i oczywiście jesteśmy tego świadomi – ale to nie nasze ostatnie słowo. Nie ma co narzekać, trzeba działać. Wiemy, że ciężką pracą nad sobą, swoimi umiejętnościami, swoją muzyką jesteśmy w stanie wybić się mocno do góry. Obecnie pracujemy nad dosyć energetycznym longplayem, którego premierę planujemy na jesień tego roku. Usłyszycie jeszcze o Divines.

Skąd czerpiecie inspiracje?

Nasze największe wzorce to Skandynawia – tam wiedzą najlepiej, jak operować dźwiękiem, żeby poruszył coś w środku. Idziemy dość mocno w tym kierunku, co słychać w ostatnim singlowym LUV. Do tego włoska elektronika, lata 80, ciekawe arppeggia  nietypowe tony, połamane wokale. Staramy się znaleźć własne brzmienie – stąd lekkie zmiany stylistyczne na przełomie ostatnich miesięcy- i chyba jesteśmy już coraz bliżej. Na pewno bardzo dojrzeliśmy od czasu naszej pierwszej EP, co mocno odbije się na jesiennym longplayu. Duży wpływ na niego miały zespoły takie jak Bloodgroup, SOHN, Indian Summer czy Kid Francescoli, ale też klasyki typu Roisin Murphy czy CHVRCHES.

Jakie jest największe marzenie Divines?

To chyba jeżdżenie po świecie ze swoją muzyką. Mieliśmy już bardzo niewielki przedsmak tego, gdy z pierwszym projektem jeździliśmy po Polsce kilka lat temu, a także ostatnio, grając w Berlinie. Chcemy więcej, dużo więcej. Wejście na scenę przed publicznością, która na ciebie czeka i która z uśmiechem zaśpiewa z tobą teksty piosenek – temu nie równa się nic. Dla tego jest warto żyć.

 

 

 

rozmawiała: Kasia Kępka / example.pl

zdjęcia: materiały prasowe