"NIE JESTEM „GEJOWSKIM” PISARZEM JAK WITKOWSKI!" x wywiad z Jackiem Melchiorem

Każdy, kto dziś u nas pisze o gejach, musi się liczyć, że zostanie „odbity” w powieściach twórcy Lubiewa i wrzucony do worka dla jednego typu czytelników. To tak, jakbyś założyła białą sukienkę i dlatego wzięto by cię od razu za pannę młodą! – mówi JACEK MELCHIOR, autor Kochanka.

Czy historie takie, jak ta opowiedziana w Kochanku zdarzają się często? Mam na myśli oczywiście główny wątek homoseksualnej miłości.

Myślę, że może nie często, ale z pewnością częściej niż nam się wydaje. Ten romans – nieromans trwał dwadzieścia lat i dlatego wart był opowieści, z reguły takie „układy” trwają krócej, strona, która nie uważa się za geja, ucieka, zrywa, by się nie przyzwyczajać, i znajduje sobie następnego lub… nie, czyli stara się przed sobą udawać, że tego nie potrzebuje, że był to jednorazowy atak jakiejś niezrozumiałej chuci (śmiech). Geje z reguły też nie wytrzymują długo bycia „kwiatkiem u kożucha” i tego, kogo potrzebują, zaczynają szukać wśród tak zwanych „swoich”… Ale ile przypadków, tyle historii, trudno więc generalizować.

Kto w tym układzie jest bardziej pokrzywdzony: Alek czy Damian?

Dobre pytanie, lecz każdy czytelnik musi sobie na to odpowiedzieć sam. Starałem się o nich opowiedzieć tak, by nic nie było do końca jednoznaczne… A może kategoria „krzywdy” nie jest w ogóle odpowiednia? Może, zawdzięczając sobie wiele wspaniałych chwil, ostatecznie wygrali, bo są ludzie, którzy dożywają starości bez takich uniesień w ogóle?

Warszawa w tej powieści jest jednym z pierwszoplanowych bohaterów. Czy taka historia mogłaby się zdarzyć w małym mieście? Jak wyglądałaby ich historia np. w Białymstoku?

Mogłaby się zdarzyć wszędzie, tylko w mniejszym mieście musieliby bardziej uważać (śmiech). Warszawa była i wciąż jest „państwem w państwie”, dlatego ciągną tu geje całymi hordami, łatwiej poznać kogoś, schować się, zabawić, nie znamy na piętrach bloków swoich sąsiadów… A jednak za sprawą internetu także i w gejowskim sensie świat stał się „globalną wioską”, minęły na szczęście czasy, gdy chłopak z miasteczka A poznawał podczas wakacji w Sopocie chłopaka z miasteczka B, by potem od czasu do czasu spotykać się z nim gdzieś w miejscu C… Opisałem ten mechanizm w powieści XXL. Teraz są specjalne portale, a w nich, dla ułatwienia, nawet funkcja rejonizacji (śmiech). Wszystko stało się łatwiejsze, wręcz na wyciągnięcie ręki, kwestia, jak będziemy z tego korzystać, prawda?

Słyszałam kilka opinii na temat tego, że najbardziej wyrazistą postacią jest Bogusia. To świadomy zabieg, sposób na przełamanie narracji?

Bogusia, charyzmatyczna, genialna i nierosnąca córka Alka, która za swego drugiego, duchowego ojca uznaje Damiana, jest oczywiście moim ukłonem w stronę tak zwanego „realizmu magicznego”. Lecz wielu czytelników nie ją, ale mamę Damiana, Małgorzatę, uznaje za najbardziej wyrazistą. To kobieta, która chce dla swego ukochanego syna jak najlepiej, ale nie umie tego zrobić, bo na samą myśl o tym, kim on jest, wszystko się w niej gotuje i, mimo starań, nie rozumie… Fakt, że różni odbiorcy wskazują różne postaci jako najciekawsze, cieszy mnie, bo to właśnie chciałem osiągnąć, by każdy po swojemu odczytał tę wielowątkową historię. Bo to wcale nie jest, nie miała być, a na pewno nie musi być, opowieść o homoseksualnej miłości!

Maciej Jakubowiak określa właśnie Małgorzatę jako centralną postać książki. Przez cały czas chce wyprzeć to, jaki naprawdę jest jej syn. Z jednej strony stara się to akceptować, ba, nawet angażuje się w pomoc rodzicom osób homoseksualnych i pomaga im oswajać się z tą myślą. A jednocześnie na wszystko znajduje kontrargument, wciąż ma nadzieję, że coś się zmieni, że Damianowi po prostu będzie łatwiej. Z jednej strony zaściankowa, z drugiej – bardzo trzeźwo oceniająca sytuację. Jacy są rodzice osób homoseksualnych w Polsce? Wspierają, czy wypierają?

I znowu: nie da się tego uogólnić, co kraj – czyli rodzina – to obyczaj i każdy ma swoje piekło (śmiech). Nie pisałem publicystyki, nie ma tu wachlarza wszystkich wariantów wspierania lub wypierania, a jeśli są, służą czemuś więcej. Znam jednak sporo opowieści zarówno krzepiących jak i absolutnie przerażających…

Z wykształcenia jesteś teatrologiem. Nie było bliżej do pisania dramatów niż powieści?

Wiesz co? Moja proza jest bardzo teatralna, nakreślam pewną sytuację dramatyczną, są dialogi, staram się nie komentować, to ty musisz za sprawą kolejnych scen wyciągać wnioski, ba, nawet twarze bohaterów-aktorów musisz często wymyślić sobie sama, bo nie zagłębiam się specjalnie w opisy… Trochę teatr wyobraźni! I cieszę się, że z moich książek zapamiętuje się właśnie sceny. Z „Kochanka” choćby tę, w której matka w środku nocy dzwoni do syna i nagle prosi, by nie chodził do kościoła albo tę, w której bohaterowie na Krecie budzą się w męskodamskim trójkącie albo tę, gdy bitni i wysportowani geje dają „wpierdol” (tego słowa używa tu nawet sędziwa pani adwokat!) mężowi siostry Damiana, damskiemu krawcowi…

Spotkałam się z porównaniem Twojej prozy do tej pisanej przez Michała Witkowskiego, jak również Małgorzaty Musierowicz (!). Jakie książki czytasz prywatnie? Skąd czerpiesz inspiracje?

Nie, nie, nie, nie! (śmiech) To nietrafne i krzywdzące porównania zarówno dla obojga świetnych skądinąd pisarzy jak i dla mnie! Witkowski pewnie stąd, że każdy, kto dziś u nas pisze o gejach, musi się liczyć, że zostanie „odbity” w powieściach twórcy Lubiewa. To tak jakbyś założyła biała sukienkę i dlatego wzięto by cię od razu za pannę młodą! W Kochanku nie ma ani takiego humoru ani takiego „mięsa”, bo nie miało być, to przecież ostatecznie delikatna proza psychologiczna! Nie jestem zresztą pisarzem „gejowskim” jak Witkowski, weź do ręki moją Reginę… Małgorzata Musierowicz owszem, świetnym psychologiem jest, ale na tym, jeśli już, podobieństwa się kończą. Naprawdę trudno mi to pojąć! A inspiracje? Ba! Mam oczy i uszy otwarte (śmiech) i obchodzą mnie skomplikowane i zaskakujące, często ukryte relacje międzyludzkie. Co zaś do czytania to staram się uczyć od mistrzów: na nocnym stoliku leżą wciąż Kundera, Bernhard, Sebald… Bardzo poważni, mądrzy i utalentowani panowie! A teraz jeszcze Małe życie Yanagihary: hit trochę o gejach, ale w żadnym razie nie tylko i nie przede wszystkim dla gejów. Idealny mix!

Kiedyś zaprzyjaźniony pisarz powiedział mi, że kiedy kończy się pisać książkę, przestaje się lubić też jej bohaterów. Ma się ich absolutnie dość. Podzielasz to zdanie? Jak kształtowały się sylwetki bohaterów?

Pisałem tę książkę w luksusowych warunkach, blisko rok myślałem niemal tylko o tej historii. Była ogólna idea, ale bez rozpisywania szczegółowego planu, więc bohaterowie zaskakiwali mnie na każdym kroku, nawet, jeśli brzmi to kabotyńsko (śmiech). Miałem za zadanie pilnować, by to wszystko nie wymknęło mi się z rąk, a i tak się wymknęło: ostatecznie skróciłem i tak już duży tekst o blisko 100 stron. Dlatego będę go bronił, choć, na szczęście, póki co mi się nie obrywa, przeciwnie… Odpukuję!

Kochanek jest Twoją trzecią powieścią. Poruszasz w książkach tematy trudne (wciąż…) do przełknięcia przez polskie społeczeństwo. Czego chcesz nas nauczyć?

Kochanek jest w sumie czwarty, po drodze był jeszcze komediowy romans redakcyjny, podpisany pseudonimem kobiecym, taka heca i ćwiczenie stylu… Czego chcę nauczyć? Nie chcę uczyć, lubiłbym, gdybyśmy się dzięki moim książkom przyglądali samym sobie w takich lustrach, jakich nie chcemy mieć w domu, w tak wyrazistych, nieraz kontrowersyjnych okolicznościach i sytuacjach, że wnioski też nasuną się same…

 

 

zdjęcia: krytyka polityczna, dwutygodnik (Aimee Fleck/CC BY-NC-SA 2.0)