"Lepiej czujemy się w intymniejszych opcjach." - wywiad z KAMP!

Łapiemy chłopaków przed koncertem w Iskrze przy Polu Mokotowskim, czeka ich jeszcze próba. Spotykamy się w warszawskim Krakenie, jemy hummus i gadamy. Faceci, którzy od siedmiu lat czarują publiczność i zaskakują swoimi produkcjami. Na koncertach zarażający energią i porywający tłumy, siedzą z nami przy drewnianym stole i opowiadają. O podróży do USA, teledyskach, nowym materiale. O tym, dlaczego czasem lepiej zagrać w klubie niż na festiwalu. KAMP!

Jesteście bardziej winylowi czy cyfrowi?

Zaczynamy z grubej rury… Jesteśmy analogowi! Do tej pory zdecydowanie byliśmy bardziej cyfrowi, tylko „Cairo” wyszło na czarnej płycie. Teraz mają się ukazać dwa winyle – epka „Baltimore” i singiel „A New Leaf”. Wtedy zobaczymy.

Wydajecie EPkę na winylu, będziecie dystrybuować ją w sieci. Kiedy doczekamy się longplaya?

Longplay… Na to pytanie świetnie nauczyliśmy się odpowiadać przy okazji pierwszej płyty – w przyszłym roku.

Jak będzie to będzie?

Jeszcze trochę później i jeszcze trochę później… Przyszły rok to tylko wstępne deklaracje. Ale jest duża szansa, że właśnie wtedy album się pojawi i na razie mocno się tego trzymamy.

Dlaczego zagraliście na Open’erze swój nowy materiał? Celowy zabieg na sprawdzenie reakcji publiczności?

To jest dłuższa historia. To nie tylko kwestia nowych piosenek, ale też przebudowania całego naszego sposobu grania, formuły występowania na żywo. Akurat tak wyszło, że pierwszy raz ten nowy set został właśnie zagrany na Opene’erze. Przy dużej tremie, trzeba dodać. Ale wyszło całkiem dobrze.

Lepiej grać w Polsce czy za granicą? Jesteście często obecni na Zachodzie.

Inaczej gra się za granicą. Zdajemy sobie sprawę, że mamy zupełnie inny status w Polsce, dlatego do tych zagranicznych koncertów musimy inaczej podchodzić. Zdarzają się takie koncerty, jak ostatnio w Pradze w klubie Roxy, że byliśmy naprawdę zaskoczeni żywiołowymi reakcjami ludzi i tym, że znają nasze piosenki. A czasem jest tak, że jesteśmy dla nich zupełnie z innej planety. Są tam z przypadku i albo zostają, albo wychodzą. Najczęściej robimy wszystko, żeby zostawali. To fajne, jak zostają i wkręcają się w muzykę. W Polsce mamy trochę inny status i wszystko inaczej się odbywa. Gramy większe koncerty, przychodzi więcej ludzi, a z racji tego, że znają nasze utwory, to jest nam dużo łatwiej. Lubimy zagraniczne występy, bo generują podobne emocje jak przy graniu pierwszego koncertu. Trzeba publiczność zdobyć, trzeba być skupionym na tym, co się robi. To daje nową perspektywę: nie jesteśmy wtedy zespołem, który gra duże koncerty i jest rozpoznawalny, tylko rozpoznawalność jest mniejsza i trzeba wyciągać wnioski. To powrót do korzeni, czujemy się tak, jakbyśmy dopiero zaczynali.

Którą podróż wspominacie najlepiej?

Ostatnia do Stanów. Spędziliśmy dwa tygodnie w USA: od Nowego Jorku przez Austin i Los Angeles, udało nam się dotrzeć aż do San Diego. Turystycznie i muzycznie to było ekstra.

Zebraliście jakieś opinie? Przychodziło dużo Polonii, czy raczej mieszkańcy miast?

Koncert w Los Angeles był super. Wprawdzie organizator nam nie zapłacił (śmiech), ale publika była wyjątkowo żywiołowa. Przyszło dużo Latynosów, który żywiołowo reagują na naszą muzykę, więc koncertowo to był nasz najlepszy występ na tym wyjeździe.

To była konkretnie Wasza trasa?

To była trasa podpięta pod SXSW, konferencję w Austin, w stanie Teksas. To był nasz główny cel tej podróży, sponsorowanej w dużej mierze przez Instytut Adama Mickiewicza. Dobookowaliśmy sobie później kilka koncertów i tak wyszła ta mini trasa.

Rozmawiałam o tym z Tobiaszem, który tworzy projekt Coldair, on też jeździł po Stanach dzięki Instytutowi Adama Mickiewicza.

To jest super inicjatywa. Bardzo nam pomogli. Dużo wyjazdów zostało sfinansowanych czy współfinansowanych przez Instytut. A właśnie! Wracając do tematu podróży – bardzo lubimy jeździć do Czech. Tam zawsze jest fajnie, mamy dobrego bookera i to jest klucz do sukcesu. Teraz trzeba będzie poszukać takich bookerów też gdzie indziej. W Czechach gramy zawsze w takich supermałych miejscowościach. To są takie koncerty, które się zapamiętuje, mimo że może nie jest to wymarzone miejsce do grania. Jest tam trudna do opisania energia między ludźmi.

Gracie mnóstwo koncertów. Czy są jakieś „kryteria”, przez które oceniacie, że „tu było fajnie”, „tu mogło być lepiej”, „tu miejsce się nie sprawdziło”, „tu ludzie byli ekstra”.

Najważniejsza bez dwóch zdań jest publika. Jeśli ludzie dobrze reagują, to nie ma szans, żebyśmy my się nie wkręcili w koncert. Wyjątkiem są koncerty w Łodzi…

Tak?

Tam się ludzie nie wkręcają, a przynajmniej nie tak jak kiedyś. Są za blisko naszego jako takiego życia. Jakieś fatum ciąży nad Łodzią.

Jak Wy się w ogóle poznaliście? Łódź może nie jest dużym miastem, ale jak wyglądały Wasze początki?

Radek i Tomek znają się od szczenięcej młodości, zaczynali też razem jakieś muzyczne działania. Projekty muzyczne, będące wypadkową wspólnych aspiracji muzycznych, czyli dźwięki gitarowe – mroczne i mocne.

Ale takie hardcorowe?

Metal i black metal. Także naprawdę daleko pada jabłko od jabłoni.

I co się stało po drodze? Dołączył Michał?

Michał dołączył do nas po czasach metalowych.

Koncertowaliście z tą mocniejszą muzą?

Nie, w ogóle. Zawsze graliśmy w domu. Siostra przychodziła nas posłuchać, sąsiedzi się wkurzali, że hałasujemy – to była głównie nasza publika. Potem przechodziliśmy do nagrywania studyjnego, zaczęliśmy sobie to wszystko rejestrować, siedzieć nad tym. Potem doszła elektronika, były nawet jazzy (śmiech), czy raczej alternatywny jazz.

Zaczęliście koncertować zapewne w Łodzi…

Nie, nie, nie.  Kiedy Michał doszedł, uformował się nasz projekt, który znacie. Rok siedzieliśmy jeszcze w domu i próbowaliśmy sobie wszystkich technik, a pierwszy koncert graliśmy w Mięsnej w Poznaniu,. Dopiero po roku od Poznania zagraliśmy w Łodzi.

Czemu Poznań? Znajomi?

Nie, tam po prostu dostaliśmy pierwszy booking. Podbijaliśmy na Myspace do klubów z pytaniem, czy chcą, żebyśmy u nich zagrali. W Mięsnej graliśmy przed Faith No More. To było ciekawe, bo oni grali pierwszy koncert po dwudziestu latach, a my pierwszy koncert… ever.

Czyli przełomowy moment w Waszej karierze!

Tak, dokładnie! Ten Poznań poszedł bardzo okej jak na pierwszy koncert. Byliśmy mega podjarani, to był jeszcze czas, kiedy braliśmy na koncerty kamery i nagrywaliśmy. W sumie jedyny taki koncert…

Można gdzieś zobaczyć te nagrania?

Były dostępne, ale je usunęliśmy. Zestarzały się bardziej niż my 😉 Tak, jak na pierwszy koncert było naprawdę okej. Natomiast jak pojechaliśmy na kolejny do Krakowa, to był prawdziwy zimny prysznic. Przyszło bardzo mało ludzi.

Ale było super, byłam tam!

W Krakowie? W Face2Face?

To był mój pierwszy Wasz koncert. I to było bardzo dawno temu.

To było superdawno temu! 2008 rok. A dzień później przyjechaliśmy do Warszawy i graliśmy w Jadłodajni. Tamten koncert wyszedł świetnie, chyba najlepszy na tym początkowym etapie.

Usłyszałam niedawno, że jesteście zespołem, któremu lepiej granie wychodzi w klubach.

O, to jest ciekawe… Co mówią na mieście?

Na mieście mówią, że lepiej wypadacie w klubach niż na festiwalach, na otwartej przestrzeni. Jak się do tego odniesiecie? I gdzie Wam gra się lepiej?

Czy ta opinia pojawiła się po ostatnim koncercie na Open’erze?

Tak.

No tak. Hmm, chyba bliskość ludzi jest tutaj decydująca. Tak naprawdę odczuliśmy to właśnie na scenie openerowej, kiedy wiedzieliśmy, że nie jesteśmy w stanie reagować na to, co robi publika. Mamy wrażenie, że coś się dzieje, ale nie jesteśmy w stanie tego zweryfikować. Wiemy, że to wygląda bardziej profesjonalnie niż w klubie, mamy super oświetlenie i prawdopodobnie świetny dźwięk. Chyba po prostu nie jesteśmy zespołem, który ma energię stadionową. Lepiej czujemy się w intymniejszych opcjach, stąd pewnie opinia, że lepiej wypadamy w klubach. W pewnym sensie możemy się z tym zgodzić.

Czasami się dzielicie i jednocześnie robicie dwie imprezy.

Tak, DJ sety. Zdarzyło nam się kilka razy, ale to nie jest nasza główna „robota”. Po prostu czasem lubimy potańczyć do muzyki, która jest nam bliska.

Talking Heads?

Zdarza się!

Macie jakieś ulubione miasto w Polsce?

Na pewno Trójmiasto. Rzeszów, który był dla nas zaskoczeniem. W Warszawie i Poznaniu, Wrocławiu – tu zawsze się świetnie gra. Bardzo ciężko jest powiedzieć, gdzie jest najlepiej. Wszędzie gra nam się świetnie.

Odejdźmy na chwilę od tematów okołopłytowych i koncertowych. Trendy. Podążacie za nimi? Sprawiacie wrażenie, że jesteście na uboczu tego wszystkiego, szołbiznesu, ścianek.

Trendy to jest bardzo ważna część tego, co robimy. Natomiast unikanie medialnego szumu to jest nasza świadoma decyzja. Moglibyśmy mieszkać w Warszawie, codziennie zbijać z kimś piątki. Ale po co? To się staje męczące. Lubimy być wycofani. Jeśli mamy coś robić, to robimy to na sto procent. Ale potem się wycofujemy.

Jesteście konsekwentni. Nawet przeglądając Wasz FB, widać tylko info o koncertach, wydawnictwach. Zero wywiadów, plotek.

Myślisz, że to złe, czy dobre?

Myślę, że to jest coś, co Was wyróżnia, co jest konsekwentne. Czy dobre? Zależy od punktu widzenia. Ale na pewno jest charakterystyczne.

My po prostu robimy tak, jak robimy. Tomasz powiedział kiedyś, że lepszy jest niedosyt niż przesyt i tego się trzymamy.

Jest jakiś projekt, w którym bardzo chcielibyście wziąć udział?

Męskie granie (śmiech).

Serio?

Nie sprawdzilibyśmy się jako część takiego bandu. Jesteśmy zbyt męscy (śmiech). Nie mamy jakichś super ambicji projektowych. Może z bandem Pendereckiego. Ale to jeszcze trochę, jeszcze za chwilę. Chcemy po prostu robić swoje. Nie lubimy takich featuringów za featuringami, wiecie, o co chodzi. Zwłaszcza w świecie muzyki elektronicznej jest tego mnóstwo, nazwisko kryje nazwisko.

Do pracy nad teledyskiem do singla A New Leaf zaprosiliście Sonię Szóstak. Od początku wiedzieliście, że to właśnie ona odda klimat tego, co chcieliście pokazać w klipie? Wiem też, jakie macie przejścia związane z publikacją.

Sonia robi świetne zdjęcia i wiedzieliśmy, że jest w stanie wpasować się w naszą estetykę. Jest dobra w tym, co robi. Niestety skończyło się tak, jak się skończyło i niestety nie możemy pokazać efektu końcowego. Ten klip nie miał być tak naprawdę teledyskiem z prawdziwego zdarzenia, tylko raczej jednym ujęciem. Na tym nam zależało. Chodziło nam o jedno idealne ujęcie, jak w fotografii. Miała grać twarz.

Ludzie mówią, że może lepiej wyszło z tym klipem tak, jak wyszło, bo jest ta forma niespodzianki, niedopowiedzenia, nie pokazaliście wszystkiego.

Woleliśmy pokazać wszystko, czego nie było widać tam i nie zostawiać niczego do domysłu. Tak byłoby najlepiej. Sytuacja była bardzo skomplikowana, a my wolelibyśmy tego uniknąć.

Czy w jakiś sposób to, jak wyglądacie na scenie, jak się zachowujecie, oddaje to, jacy jesteście? Kiedyś moja przyjaciółka powiedziała po Waszym koncercie „Ej, oni wyglądają na taką bandę sukinsynów”. Tacy właśnie jesteście w życiu prywatnym.

Ludzie widzą to, co chcą zobaczyć. Często słyszeliśmy, że jakaś impreza miała być super, bo my tam będziemy. Okazało się, że my po prostu siedzimy i pijemy, a nie robimy szpagaty na stole czy nie wyrzucamy telewizorów.

Bardzo dobrze pamiętam koncerty w Palladium i Stodole. Jest taki moment, kiedy wchodzą te dymy, pot z Was ścieka i ludzie mówią: „Ale porno!” na zasadzie „Jest ekstra!”. I ja myślę sobie później: podejść czy nie podejść. Podchodzę. I mam do czynienia z trzema fajnymi, skromnymi chłopakami. Tu jest ten zgrzyt, kontrast.

Musimy w takim razie popracować nad sobą. Ciężko jest się do tego ustosunkować, tak jest i już. Ale dziękujemy, to bardzo miłe.

Gadałam z Tomkiem w kuluarach na papierosie, że wczoraj znajomy mi 40-latek, ojciec dwójki dzieci, usłyszał, że robię z Wami wywiad i powiedział „Zajebiście! Oni mi tak bardzo przypominają 80sy i robią to na światowym poziomie, ekstra! Piona ode mnie!”. Czy takie opinie mogą być, mimo wszystko, bardziej „wartościowe”? Jest to w pewien sposób namacalny dowód na to, że trafiacie do każdej grupy wiekowej i macie naprawdę przeróżnych odbiorców, odbiegających od Waszego „targetu”.

Tak, to widać na koncertach, że publiczność nie jest sprecyzowana wiekowo.

No właśnie, na koncercie w 1500m2 do wynajęcia obok mnie pod sceną stał posiwiały mężczyzna, który gibał się lepiej niż nastolatki.

To jest bardzo fajne. Czuje się wtedy, że ta muzyka jest bardziej uniwersalna, że to jest coś więcej, że wnosimy wartość dodaną. Nie ma sensu oceniać tego, czyja opinia jest lepsza. To kwestia wieku, każdy odczuwa muzykę w inny sposób.

Jak się czujecie przed wydaniem kolejnego albumu? Publiczność może mieć wymagania po takim sukcesie debiutu.

Dlatego, żeby uniknąć stresu, najpierw wydaliśmy singla. Potem EPkę – co będzie świetnym okresem przejściowym. Skrócimy trochę ten czas małych wydawnictw, który towarzyszył nam przy debiucie. Po prostu lubimy małe formy wypowiedzi, to coś, przy czym możemy rozwinąć skrzydła. Nie musimy się spinać całością, analizowaniem spójności. Ta EPka będzie wydana przez brytyjsko-amerykańskie wydawnictwo Cascine, co też, mamy nadzieję, bardziej otworzy nas na zagranicę. Wyjdziemy na trochę inny poziom, po raz pierwszy wydajemy w labelu, w którym wydają się artyści, będący dla nas inspiracją. To, co będzie na EPce, będziemy rozwijać na long playu. Tanecznie, ale też „brudniej”, to będzie taki powrót do korzeni. Gramy teraz te utwory na koncertach, dobrze się sprawdzają. Zobaczymy, czy dobrze wypadną w kontekście iPodowym, poza koncertami.

Gdzie teraz jedziecie?

No cóż, teraz pod Brno. A później… chcielibyśmy pojechać do Niemiec, bo ten teren nie był jeszcze przez nas eksplorowany należycie. Potem Anglia. Zobaczymy, jak się przyjmie EPka, to na pewno też wpłynie na nasze przyszłe plany.

Trzymamy kciuki!

 

 

 

Jednym głosem mówiły: Aga Strzałkowska i Kasia Kępka / example.pl

Zdjęcia: Filip Blank

Serdeczne dzięki dla Kraken Rum Bar i ISKRA Pole Mokotowskie