BAASCH: Najbardziej w muzyce jara mnie to, że nigdy nie wiesz, dokąd cię zaprowadzi

Każda rozmowa z Baaschem to dla mnie nie tylko ogromna przyjemność, ale też duże wyzwanie. Rzadko spotyka się kogoś, kto nie tylko robi świetną muzykę, ale też opowiada o niej tak, że nie można przestać słuchać. W ubiegłym tygodniu, kiedy jeszcze lał deszcz i wiał majowy wiatr, spotkaliśmy się w kawiarni na warszawskim Powiślu. W tle leciał Enrique Iglesias, a my rozmawialiśmy o najnowszej płycie Baascha, która swoją premierę miała 21. kwietnia. Co się zmieniło w jego muzyce? Co zmieniło się w nim? Jaka jest jego nowa płyta i skąd w niej tak duże muzyczne zróżnicowanie? 

Cześć Bartek, jak się masz?

Cześć Kasia! Bardzo dobrze, czekam na wiosnę.

Bardzo kapryśnie jest, to prawda.

Dlatego kiedyś planowałem wyprowadzkę gdzieś, gdzie jest cieplej.

A teraz chyba trochę za dużo się dzieje, co?

No tak, to prawda.

Ile minęło czasu od premiery? Jakieś trzy tygodnie. Jak je spędziłeś?

Tylko trzy tygodnie? Miałem wrażenie, że znacznie więcej. Może to dobry znak, widocznie dużo się dzieje.

Jak się czujesz po tej premierze?

Nie miałem jeszcze czasu, żeby usiąść i uświadomić sobie, że to się już wydarzyło. Końcówka pracy nad płytą była bardzo intensywna. Bezpośrednio po nagraniach przeszedłem do przygotowywania koncertów. Tempo ciągle jest naprawdę duże. W tym przypadku było inaczej niż przy Corridors. Poprzednim razem płyta była gotowa od dłuższego czasu. Teraz jest ciągły wir, dlatego do końca nie wiem, jak odpowiedzieć ci na to pytanie! Na pewno się cieszę, że płyta już wyszła. Jestem z niej zadowolony, a to najważniejsze. Przy tej płycie walczyłem z deadlinem, mam poczucie, że z nim wygrałem i zrobiłem taką płytę, jaką chciałem.

Corridors nagrałeś w domu, sam. Teraz miałeś deadline, wszystko wyglądało trochę inaczej. Zamieniłeś mieszkanie na studio?

Z punktu widzenia technicznego praca wyglądała podobnie. Ciągle robię muzykę bardzo samodzielnie. Sam komponuję, piszę i produkuję. Praca i tak w dużej mierze odbyła się u mnie w domu. I natomiast tym razem na płycie było więcej gości.

O to chciałam zapytać!

W nagrania było zaangażowanych więcej osób, ale to nie wpłynęło na ilość „studiów”, w których pracowałem. Płytę miksowałem w EREM Studio. Ale w dużej mierze realizowaliśmy ten projekt zdalnie. Zaprosiłem bardzo samodzielnych muzyków, którzy działają sami i przysyłali mi swoje propozycje. Na koniec je wybierałem, postprodukowałem i spinałem do kupy. Takie mamy czasy: każdy może nagrywać sam. Mary nagrała mi swoje wokale w Berlinie. Na pewno fajnie byłoby usiąść w studio z chłopakami, czy właśnie z Mary… Z drugiej strony, tak dobrze trafiłem z wyborami, że praca – nawet zdalna – wcale nie była trudna.

Dlaczego akurat ci goście?

Znałem ich twórczość. Z Wojtkiem Urbańskim już pracowałem, z Tomkiem Mreńcą spotykaliśmy się na różnych wydawnictwach już trzy razy po drodze, a widzieliśmy się dotychczas raz w życiu, w Planie B (śmiech). Bardzo się cieszę na pracę z nim, będziemy razem grać na koncertach! Znam Tomka bardzo dobrze z jego nagrań, podoba mi się to, w jaki sposób gra na skrzypcach, ma swój pomysł na nie. W jego brzmieniu jest to wszystko, co lubię w tym instrumencie. Buduje piękne płaszczyzny dźwiękowe, właśnie takie, jakich potrzebowałem na płycie. Podobnie było z gitarzystą, Mironem Grzegorkiewiczem. Ma swój wyjątkowy język muzyczny. Od dłuższego czasu nie gra na gitarze, był trochę zaskoczony, że mu składam mu taką propozycję. Musiał tę gitarę trochę odkurzyć, cieszę się, że go do tego zmobilizowałem!

A jak było z Mary Komasą?

Poznaliśmy się kilka lat temu, przy okazji premiery Płynących Wieżowców. Spotykaliśmy się od czasu do czasu, mieliśmy plan, żeby coś razem zrobić. Podobają nam się wzajemnie nasze płyty, więc rozmawialiśmy o wspólnym projekcie i cieszę się, że na gadaniu się nie skończyło. Kiedy powstał utwór Dare to take, czułem, że świetnie wpasuje się tam damski wokal, a energia Mary doda tej piosence fajnej zadziory. Kusiło mnie dodatkowo, żeby usłyszeć Mary w zupełnie innej muzycznej stylistyce.

Czego uczy współpraca z innymi artystami?

Pracując z innymi jest łatwiej. Taka współpraca jest w stanie cię zaskoczyć. To też kwestia doboru muzyków, z którymi współpracujesz. Ja zaprosiłem takich artystów, których twórczość znałem i która idealnie wkomponowała się w mój materiał. Dlatego właśnie ta praca była łatwa. Ważny jest też przepływ energii. Myślę, że słychać ich na tym albumie, dzięki nim te kawałki są wielopłaszczyznowe. Chociaż i tak jestem takim typem, który musi mieć ostatnie słowo i kontrolę nad wszystkim. Nie umiałbym chyba oddać produkcji innej osobie.

Wtedy to nie byłaby Twoja płyta.

Dokładnie tak. Myślę, że miałbym dużo mniejszy kontakt emocjonalny z takim albumem, a przecież nie o to chodzi.

W przypadku nowej płyty bardzo ważna jest oprawa graficzna, jej wyraźna kolorystyka. Maczał w tym palce Bartek Michalec ze Zuo Corp. Jak powstał ten koncept? Bardzo różni się od materiałów wizualnych, które mogliśmy oglądać przy Corridors.

Zawsze jest dla mnie bardzo ważne, żeby oprawa wizualna była spójna z tym, co można usłyszeć na płycie. Dźwięk jest najważniejszy, ale obrazy bardzo pomagają w jego odbiorze. Czułem, że ta oprawa powinna być bardziej wyrazista, konkretna. Powstał teledysk Floriana Malaka do Kind of Coma, który również tę kolorystykę wybijał. Rozmawialiśmy dość długo z Bartkiem na temat głównej idei i zgodnie stwierdziliśmy, że te kolory są super. Kiedyś ktoś zapytany o to, jaki kolor ma moja muzyka, powiedział, że…

Czarny?

Właśnie nie! Kolor nocy (śmiech). Nie w ujęciu czerni, ale koloru neonów, latarni. Kolor sztucznego światła, kolor ulicy nocą. Chcieliśmy, żeby było w tym trochę noir, dużo odwagi. Dlatego teraz idziemy w bardzo wyraziste barwy. Również klimat na scenie będzie utrzymany w tej stylistyce. Staram się, żeby wszystko było spójne, żeby od razu było wiadomo, co mam do przekazania: przez treść i formę.

Dwa lata temu wydałeś debiut. W międzyczasie płytę z remiksami. Dwa lata to kawał czasu. Czy wydarzyło się coś w muzyce, co zainspirowało Cię do pracy nad Grizzly Bear With A Million Eyes? Było takim punktem zapalnym, które przyczyniło się do rozpoczęcia pracy.

Nigdy nie zakładam sobie, jaki ma być efekt końcowy i czy ma być do czegokolwiek podobny. Najbardziej w muzyce jara mnie to, że nigdy nie wiesz, dokąd cię zaprowadzi. Zapinasz pasy i jedziesz. Tak naprawdę to jest najbardziej pociągające, bo daje ci stan medytacji. Nie myślisz świadomie i rozumnie o tym, co robisz. Dajesz się ponieść chwili, dźwiękowi, który jest bardzo plastyczny. Jeden prowadzi do kolejnego. Nie wskażę ci konkretnych inspiracji. Przesłuchałem przez te dwa lata mnóstwo muzyki, pracowałem z wieloma osobami, co na pewno wpłynęło na to, że słyszę w głowie inne dźwięki. Każda płyta jest składową tego, co się zobaczyło, usłyszało, czego się doświadczyło. Najważniejsze, że jest to przefiltrowane przez nas. Tak też było w przypadku pracy nad tą płytą.

Grizzly Bear With A Million Eyes. Kim jest ten niedźwiedź?

Tak, jak nie zakładam na początku, jak płyta ma brzmieć, nie zakładam również, o czym ma być. Kiedy mam już cały album, zaczynam się zastanawiać, o czym ten materiał jest, o czym opowiada. Jakie są elementy, które wychodzą z całej treści. Na tej płycie jest sporo o tym, że wszyscy mamy wewnętrzne, nie do końca przyjazne nam siły, które próbują nas zdominować. Interesuje mnie od jakiegoś czasu to, jak ludzie sobie z nimi radzą. Gdzie szukają oparcia, energii do działania? To wymaga od nas dużej uwagi i przyglądania się sobie. Grizzly Bear to awatar tych wewnętrznych sił, a milion oczu to metafora uwagi, czujności. Czuję tę płytę jako trochę baśniową, bajkową. Tytułowy bohater jest postacią z takiego właśnie magicznego, nierzeczywistego świata, która mogłaby być pieczątką pod tą płytą.

Płyta jest muzycznie bardzo zróżnicowana. Z czego to wynika? To znowu jest wypadkowa tego, że nie myślisz o tym, co robisz i „samo tak wychodzi”?

To prawda. Jest o wiele bardziej różnorodna niż pierwsza płyta, a powstawała w znacznie krótszym czasie. Zastanawiałem się nad tym. Teoretycznie powinna być bardziej jednolita, skoro powstawała w krótkim okresie czasu. Przy Corridors nie miałem deadline’u, więc zabierałem się za muzykę w bardzo specyficznych momentach, kiedy potrzebowałem dać ujście czemuś, co we mnie narastało. W przypadku Grizzly Bear łapałem za instrumenty w bardzo różnych momentach, bo po prostu musiałem nagrać płytę w określonym czasie, ale co za tym idzie – w bardzo różnych nastrojach. Ten album to chyba szersze spektrum mnie.

Myślę, że to ogromna zaleta. Świetnie jest słyszeć Cię w różnych odsłonach. Szczególnie, że przylgnęła do Ciebie łatka mrocznego muzyka. Skoro teraz mamy szersze spektrum Baascha, to łatka się odklei? Przeszkadza Ci ona?

Z jednej strony ta łatka bywa niewygodna, bo czasem ludzie z założenia uznają, że robię coś mrocznego i trudnego, co nie nadaje się na przykład do radia. Z drugiej strony cieszę się, że jestem „jakiś”. Mam swoje muzyczne DNA i moja muzyka z czymś się kojarzy. To bardzo duży komplement, bo najgorzej jest robić muzykę płaską, której nie da się określić. Pogodziłem się z tą łatką. Poza tym jaka jest definicja mroku? Od niektórych słyszę, że Grizzly Bear to płyta bardziej ponura od Corridors. Inni mówią, że z mroku wychodzę. Według mnie płyta jest jaśniejsza…

Ja jestem team „wyjście z mroku”, ale z drugiej strony: po co to tak określać? Druga płyta jest tak wielopłaszczyznowa, że trudną ją jakkolwiek jednoznacznie określić.

Tak, to prawda.

Co się w Tobie zmieniło przez te dwa lata, które minęły od premiery Corridors?

Jestem spokojniejszy. Lubię tamtą płytę i tamten czas, ale teraz mam w sobie mniej złości, co może być oznaką dorosłości, ale też takiej… Wyjebki (śmiech). Myślę, że po prostu nabieram dystansu. Więcej rzeczy rozumiem i akceptuję. Umiem filtrować rzeczy ważniejsze i te mniej ważne. Chociaż, z drugiej strony, kiedy przyglądasz się temu, co się dzieje ostatnio dookoła, trudno mieć całkowicie wyjebane.

A muzycznie?

Nie czuję, że muszę komukolwiek coś udowadniać. Jestem spokojniejszy. Wiem, że będę robił muzykę, nie muszę przekonywać siebie, czy to ma sens. Muzyka jest w moim życiu i w nim pozostanie. Przestałem się porównywać, zacząłem doceniać.

Album Corridors został przywitany z wielkim entuzjazmem. Wszedłeś do studia i zaczęła się praca nad drugą płytą, wiele osób uważa, że to ona przypieczętowuje sukces artysty. Czułeś presję?

Trochę sobie ułatwiłem sytuację wydaniem płyty z remiksami (śmiech). Ciężar drugiego wydawnictwa trochę się zmniejszył. Po drodze wydałem trochę rzeczy: EP, płytę z muzyką do filmu. Mam wrażenie, że ta rzeka po prostu płynie nieustannie i co jakiś czas coś się dzieje. Nie stresuję się tym, jak ludzie odbiorą muzykę, kiedy ją tworzę. Zaczynam o tym myśleć i trochę się denerwować, kiedy płyta jest gotowa. Jak będzie przyjęta? Czy jest za trudna, czy może za łatwa?

Masz ulubiony kawałek na płycie?

Każdy jest równie ważny. Podczas tworzenia każda piosenka jest w danym momencie najważniejsza na świecie. Trudno mi teraz je faworyzować.

Jak płyta przyjęła się wśród Twoich fanów? Zaskoczyły Cię jakieś opinie?

Byłem bardzo ciekaw odbioru fanów. Tych, którzy jeżdżą za nami na koncerty, bardzo nas wspierają i są niezwykle ważni. Ich ocena jest bardzo cenna. Słuchając opinii o nowym albumie, dostrzegłem, jak ważna dla niektórych jest poprzednia płyta. To moment, kiedy zdajesz sobie sprawę, że ludzie kochają poprzednią płytę, słuchają jej tak dużo, że mają swoje oczekiwania w stosunku do nowego wydawnictwa. Mają obawy przed wydaniem nowego albumu!

Znam to. Mam tak za każdym razem, kiedy ogłoszony zostaje nowy album Radiohead.

No właśnie! Uświadomiłem sobie to dopiero teraz. Ludzie się denerwują, stresują, mają jakieś oczekiwania. To dla mnie komplement, bo to oznacza, że moja muzyka jest dla nich ważna.

Sporo dzieje się ostatnio na polskiej scenie muzycznej. Czy jest ktoś, kto szczególnie przypadł Ci do gustu?

Ostatnio zainteresowało mnie Coals. Wydaje mi się, że znaleźli swój język muzyczny, a to mnie jara w artystach. Ciągle miło zaskakuje mnie Wojtek Urbański. Słucham różnych jego rzeczy i odkrywam kolejne jego odsłony. Niezmiennie cenię też Agima.

Jaki jest Twój wymarzony muzyczny duet?

Z ostatnio odkrytych rzeczy, chętnie zrobiłbym coś z ARCĄ. Bardzo chciałbym też zrobić coś z zespołem WEVAL. Rzuciłbym wszystko i pojechał na drugi koniec świata, żeby coś z nimi nagrać.

zdjęcia: Kuba Czapczyński, Piotr Porębski, Kajetan Plis, Artur Adaszko, Tomek Tyndyk