Pijąc kawę nieopodal miejsca, w którym kupił pierwszą płytę Republiki, dyskutowaliśmy nie tylko o Obywatelu G.C. i jego wierszach. Rozmawialiśmy o pasji, o muzyce, polskim dziennikarstwie i o tym, co zrobić, żeby praca nie przestała fascynować. Jak przypadkiem zostać jednym z najlepszych dziennikarzy muzycznych w Polsce? O tym opowiada w rozmowie z Example pan Leszek Gnoiński, autor książki Republika. Nieustanne Tango.

Panie Leszku, jak w ogóle doszło do tego, że został Pan dziennikarzem muzycznym?

To długa historia… Wszystko bierze się z pasji, bo ja zawsze lubiłem słuchać muzyki. Kiedy miałem 10 lub 11 lat, tata kupił magnetofon. Taki kwadratowy, monofoniczny Mk 125. Przyniósł go razem z zestawem nagranych kaset. Byli tam Beatlesi, Elvis Presley, Billy Joel, ELO czy fragmenty musicalu Hair. Tak się zaczęło. Potem nadszedł boom rockowy. Byłem nastolatkiem i zacząłem chodzić na koncerty, kupować płyty, jeździć na festiwale. Mieszkałem w Warszawie i tu zawsze było mnóstwo klubów: studenckich, osiedlowych, przyzakładowych. Mieszkałem wtedy na Jelonkach i niedaleko mnie był klub Karuzela. Tam widziałem Lombard, Oddział Zamknięty i wiele innych zespołów. Czasami wypuszczałem się dalej, do Remontu albo Hybryd.

Trudno sobie wyobrazić, że Remont i Hybrydy to kolebka warszawskich rockowych koncertów, biorąc pod uwagę tańce w klatkach do techno, które odbywają się tam dziś… (śmiech).

To były dwa główne zalążki polskiego punk rocka! W Remoncie odbywał się festiwal Poza Kontrolą, pierwsze koncerty zagrał Kult, a  w Hybrydach w latach 80. powstała cała scena muzyczna związana z Armią, Izraelem, Kulturą, Deuterem. To przecież w Hybrydach stworzono festiwal Róbrege. Oczywiście w tych klubach odbywały się też dyskoteki, bo na tym chyba mieli najlepszy zarobek.

A co było dalej z Panem?

A ja przez całe lata 80. zbierałem płyty, chodziłem na koncerty, jeździłem na festiwale. Nigdy jednak nie myślałem, że będę pisał o muzyce. To moje pisanie to trochę kwestia przypadku zwanego Tylko Rock. W jednym z pierwszych numerów, naczelny magazynu Wiesiek Weiss napisał, że szukają współpracowników. Odpowiedziałem na ogłoszenie. Wysłali mi telegram, a w nim było napisane „Proszę się zgłosić” i podany adres. Poszedłem. Weiss posadził mnie na przeciwko siebie i zapytał, czego słucham i co mogę napisać. Wtedy słuchałem dużo metalu, więc wyszło, że mogę napisać artykuł o zespole Venom. Napisałem go i ukazał się. I to na całą stronę! Było to w majowym numerze z 1992 roku.

Współpracowałem z Tylko Rockiem dwa lata, zacząłem też pracować w wydawnictwie i zajmować się dystrybucją pisma. Potem trafiłem do Super Expressu. Wtedy to była dobra, solidna gazeta i pracowali w niej świetni dziennikarze. W tych czasach skierowana była dla całych rodzin i każdego dnia ukazywała się jakaś czterostronicowa tematyczna rozkładówka – dla dzieci, dla kobiet, dla wielbicieli samochodów, ale też dla fanów rocka. Nie mieliśmy ograniczeń, mogliśmy w Super Rocku – bo tak się nazywaliśmy – pisać o całym rocku jaki był, od mainstreamu po underground. Tam dorastałem dziennikarsko, to była szkoła życia. W sumie przypadek spowodował, że wszedłem w ścieżkę, którą chciałem iść, ale wcześniej brakowało mi odwagi, aby na nią wejść.

A potem zadział się przypadek, który doprowadza do napisania książki. Jak wygląda proces „zabierania się do roboty”? Zbierania materiałów źródłowych, docierania do ludzi i ich wspomnień. Co jest najbardziej wymagające?

Akurat książka o Republice nie była przypadkiem. Porozmawiałem z Jurkiem Tolakiem i on zgodził się na moje pisanie. To zacząłem. Przeprowadziłem kilkaset godzin wywiadów z prawie siedemdziesięcioma osobami. Do tego materiały, wycinki i wywiady papierowe czy radiowe. Ja mam swoje archiwum, a też przyjaciół, którzy mają swoje archiwa. W przypadku Republiki znaczną rolę odegrali właśnie Jurek Tolak, ale też Zbyszek Krzywański i kilku fanów, którzy podzielili się ze mną swoimi zbiorami. Bo trzeba pamiętać, że Republika nie ma fanów, a wyznawców, więc są osoby, które mają niemal wszystko, co o zespole napisano czy nagrano. Potem przychodzi kwestia wyboru materiałów i tego, jak pociągnąć narrację, co jest chyba najtrudniejsze. Przecież musi być dużo faktów, ale też anegdot, bo książka nie może nużyć, ma zostawiać bez tchu. Mam nadzieję, że to się udało.

Jest jakaś anegdota z pracy nad książką, jaką Pan najlepiej zapamiętał?

Było och sporo. Pamiętam jedną z ostatnich. Gdy książka była złamana, zadzwonił Zbyszek i spytał, co to za obcy facet jest na zdjęciach Republiki i Lady Pank. Odpowiadam, że to przecież jest Paweł Kuczyński (basista Republiki do roku 1990 – przyp. aut.). „Nie, to nie jest Paweł”, usłyszałem w odpowiedzi. Pot zaczął lać mi się po czole. Książka już gotowa do druku, a tu coś takiego. Zadzwoniłem do Pawła, wysłałem mu zdjęcia. Na szczęście okazało się, że to on, choć, jak powiedział, „mam coś dziwnego na głowie”. I faktycznie miał założoną jakąś siatkę, przez co jego twarz wyglądała trochę nienaturalnie. Musieli nieźle balować, bo nie pamiętał, dlaczego miał założoną tę siatkę. (śmiech)

Wspomniał Pan, że Republika nie ma fanów, a wyznawców. Co według Pana wpływa na ponadczasowość zespołu i to, że grupę uwielbiają również przedstawiciele pokolenia młodszego niż to, które towarzyszyło Republice w trasach koncertowych?

Republika stworzyła w latach 80. swój świat. Temu służyły czarno-białe pasy, logo, białe światła na scenie i brak ruchu muzyków, ascetyczne dźwięki, no i przede wszystkim wspaniałe wiersze Grzegorza Ciechowskiego, które wyjątkowo trafnie wpisywały się w tamtą szarą socjalistyczną rzeczywistość stanu wojennego. Ten wizerunek do dziś robi wrażenie i się sprawdza. Masę ludzi poszło za inteligentnym przekazem Republiki i jest w świecie czarno-białym do dziś. Szczególnie, że twórczość Republiki jest uniwersalna i ponadczasowa i dobrze wpisuje się również w dzisiejszą trudną sytuację. Zresztą Ciechowski był twórcą wyjątkowym, również dlatego, że od samego początku wydawał się bardzo świadomym swojej drogi artystycznej. Jako jeden z pierwszych zauważył, że muzyka rockowa to część sztuki i on ją wybrał, aby przedstawić masowej publiczności swoje kolejne tomiki wierszy. To było takie wiersze w 3D: słowo, muzyka i wizerunek.

Pracuje Pan nad książkami i filmami. Jest Pan w stanie wybrać medium, nad którym chciałby pan pracować?

Nie. To równoległe ścieżki, które się uzupełniają i nie wiem, czy chciałbym wybierać. Wolałbym jedno i drugie, bo jedno i drugie jest ekscytujące.

Jakie są różnice w pracy nad tymi materiami?

Znaczne, choć i tu, i tu wszystko opiera się na pracy dziennikarskiej. Przy książkach działasz słowem, przy filmie równie ważny jest obraz. W filmie czasem można czegoś nie dopowiedzieć, bo obrazek to pokaże. W książce trudno sobie na to pozwolić. W filmie opowieść trzeba zmieścić w określonym czasie, mając do wykorzystania przeróżne materiały. Dlatego tu niezwykle ważna jest selekcja materiałów archiwalnych i wypowiedzi. Każda z nich musi być w punkt, musi ten film tworzyć. Oczywiście razem z archiwaliami i piosenkami. Papier jest cierpliwy i zniesie wszystko. Tu jednak nie mogę pokazać obrazka z koncertu czy z sfilmowanej próby, muszę to wszystko opisać. W książce natomiast łatwiej pokazać tło, a to w Republice. Nieustannym tangu jest równie ważne co historia zespołu. Bo, tak naprawdę, to książka historyczna opowiadająca o Polsce od lat 70. do współczesności. Oczywiście przez pryzmat Republiki, ale jednak to tło polityczno-społeczno-gospodarcze jest niezwykle ważne, bo dzięki niemu można zdać sobie sprawę, dlaczego Republika i Obywatel G.C. byli tak wyjątkowymi artystami.

Czy brakuje czegoś na polskim rynku dziennikarstwa muzycznego?

Wydaje mi się, że nie. Zawsze byli dobrzy i źli dziennikarze. Ci, których teksty czytało się lub słuchało z wypiekami na twarzy i tacy, których się usłyszało i od razu przełączało się stację. Dziś każdy może zostać dziennikarzem, założyć stronę internetową i pisać o muzyce. Czy to przekłada się na poziom? Nie za bardzo, choć jest wielu wybitnych dziennikarzy. Pojawiło się kilka ciekawych tytułów gazet muzycznych i mam nadzieję, że one przetrwają. Rynek prasy muzycznej jest bardzo zróżnicowany. Każdy gatunek muzyczny ma swoją gazetę. Mam swoich ulubionych autorów, których czytam. Ostatnio kibicuję Gazecie Magnetofonowej Jarka Szubrychta, bo to świetny pomysł i mam nadzieję, że uda mu się pociągnąć go dalej. Kiedy piszę się książki i pracuje nad filmami, to pozostaje mało czasu i trochę umyka mi współczesna muzyka, a dzieje się bardzo dużo ciekawych rzeczy.

No właśnie, czy jest jakiś fenomen muzyczny ostatniej dekady w Polsce lub na świecie, któremu poświęciłby Pan książkę? Może porzucić kontekst historyczny obecny w Pana książkach?

Nie można wyciągnąć artysty z czasów, w których tworzy. To niemal zawsze przekłada się na to, co śpiewa, jaką muzykę komponuje. Nie wyobrażam sobie, abym w książce o Republice nie napisał o całej otoczce. Przecież bez tego tła Republika byłaby zupełnie innym zespołem. I każde czasy są ciekawe, wnoszą coś nowego, oddziałują na twórców. Wciąż pewnego rodzaju fenomenem są talent shows, które od czasów Idola regularnie pojawiają się w ramówkach. Pokazują, że są dobrą odskocznią do zrobienia kariery, ale też trzeba mieć ku temu predyspozycje.

Brodka, Krzysiek Zalewski…

Ania Dąbrowska.

Jasne, super trio.

Oni zdali sobie sprawę, że uczestnictwo w takim turnieju to początek drogi, a nie jej zwieńczenie. Jeśli komuś zwycięstwo otworzy drogę do dalszej pracy, to jest prawdziwym wygranym. Jeśli zwycięży po to, by pokazywać się na ściance, to szybko staje się zapomniany. To właśnie pokazały te programy. Ci, którzy zaczęli tworzyć swoją muzykę lub mieli pomysł na siebie, przetrwali. Szczególnie, że teraz jest boom na polską muzykę. Ludzie tworzą własną muzykę na poziomie światowym. Mówi się o kryzysie. Ja go nie widzę. Mówi się, że spadła ilość sprzedawanych płyt, ale ilość wydawanych płyt jest o wiele większa niż kiedyś. Takie osoby jak Organek, Brodka, Bednarek, Mela Koteluk, Ania Rusowicz, Błażej Król i wielu innych pokazują, że nowa polska muzyka jest potrzebna i nieźle się sprzedaje. Hiphopowcy też mają swój własny rynek. Fisz stał się fenomenem, przeskoczył swojego tatę. OSTR czy Taco Hemingway też pokazują, że polska muzyka ma się świetnie. A to, co stało się z Organkiem, przeszło przecież najśmielsze oczekiwania, sprzedał kilkadziesiąt tysięcy płyt.

Organek robi muzykę, której każdy chce słuchać.

On przecież gra bluesa, a to obecnie niszowa muzyka. Ale napisał świetne piosenki, jest charyzmatyczny, trafił w swój czas.

Jaka jest Pana ulubiona muzyczna biografia?

Bardzo niedocenioną, a świetną książką jest To zupełnie nieprawdopodobne Pawła „Kelnera” Rozwadowskiego. To powieść, której akcja dzieje się na początku lat 80. w niewielkim wówczas środowisku punkowym. To takie W drodze Kerouaca, tylko o naszej tworzącej się subkulturze. Wracałem do niej trzykrotnie. Z typowych muzycznych książek bardzo podobała mi się biografia Iggy Popa autorstwa Paula Trynki, jedyna autoryzowana biografia Beatlesów Huntera Daviesa. Została napisana w 1967 roku i pokazuje fenomen zespołu, ale z perspektywy drugiej połowy lat 60., kiedy Wielka Czwórka była po prostu zespołem bardzo popularnym i nikt nie zdawał sobie sprawy, że urosną do rangi Beethovena XX wieku.

Z polskich świetne rzeczy pisze i wydaje Robert Jarosz, mój przyjaciel. Stworzył z fotografem Michałem Wasążnikiem Generację, przygotowuje płyty, do których pisze wyjątkowe teksty Albo Jarek Szubrycht, który napisał bardzo dobrą książkę o zespole Vader. Kiedyś zaczytywałem się w Satysfakcji Daniela Wyszogrodzkiego, Nikt nie wyjdzie stąd żywy opowiadające o The Doors, Bądź jaki bądź o Nirvanie i wielu innych. Wciąż sięgam po biografie muzyczne, ale niewiele mnie ostatnio zaskakuje.

Widział Pan film Jarmuscha o Iggym Popie?

Tak. Potraktowałbym ten film bardziej jako wersję demo. Jest w nim mnóstwo niedopowiedzeń i sporo chaosu. Uwielbiam The Stooges, uwielbiam też Jarmuscha, ale wydaje mi się, że połączenie tych dwóch bytów artystycznych nie przełożyło się na efekt. Spodziewałem się czegoś o wiele lepszego i wbijającego w fotel.

Muzyka jest Pana pasją i pracą. Czy nie czuje się Pan czasem przytłoczony tym, że pracuje z muzyką i że pasja zaczyna odchodzić na bok, bo staje się po prostu obowiązkiem?

Mam tak bardzo często! Też odczuwam zmęczenie materiału.

I co wtedy Pan robi?

Fotografuję, bawię się z dziećmi, ale też wracam do słuchania muzyki, ale nie z myślą o pisaniu, tylko dla siebie. Myślę też o stałej pracy, ale gdy słyszę od różnych znajomych, że mi zazdroszczą, to mi przechodzi. (śmiech). I wracam do tego, co, wydaje mi się, że robię najlepiej.

Czego Pan słucha, żeby się wyłączyć i zresetować?

Bardzo różnie. Uwielbiam Sigur Rós, Portishead, Massive Attack, Joy Division, Również reggae: Bob Marley, Izrael, a moje dzieci uwielbiają Vavamuffin, a mają 8 i 10 lat. Ale też słucham ciężkiego grania, jak Queens of The Stone Age, Kyuss, Stooges, ale też Slayera i moje ukochane Motorhead. Ale też Metallikę, do której ostatnio znów wróciłem.

O, i co?

Dobrze się słucha, choć to taki kotlet mielony – zebranie pomysłów ze wszystkich lat. Słychać nawet Kill Em’All, co mnie akurat cieszy, bo uwielbiam tę płytę. Słyszałem ją już kilka miesięcy po wydaniu, co wtedy, w 1983 roku, było w polskich warunkach niełatwe.

Wiedziałam, że Pan tak powie (śmiech).

Bo tak jest. To taka bajaderka, czyli przegląd tygodnia. Metallica poskładała różne elementy ze wszystkich swoich płyt i złożyła je na nowo. Dobrze się słucha, ale chyba nie będę zbyt często wracał do tej płyty.

Na koniec wróćmy na chwilę do najnowszej książki o Republice. Jakie są Pańskie prywatne wspomnienia z zespołem? W przedmowie wspomina Pan festiwal w Jarocinie i rzucanie pomidorami w Ciechowskiego.

Tak, to było moje bardzo mocne spotkanie z Republiką. Ale nie było ani pierwsze, ani ostatnie. Pierwsze spotkanie odbyło się przy okazji koncertu  w Warszawie, w kinie Klub. Wtedy na listach przebojów szalał już Kombinat. Mieszkałem wtedy na Jelonkach i wracałem piechotą z kina, choć ono mieściło się przy Trasie Łazienkowskiej, niedaleko Placu Na Rozdrożu. Mieszkańcy Warszawy wiedzą, że to kawał drogi. To był pierwszy koncert, na jaki zaprosiłem dziewczynę. Nosiłem czarny krawacik, bo w paski nie udało mi się zdobyć. Tutaj obok (rozmawiamy przy ulicy Emilii Plater – przyp. aut.) znajdował się klub Akwarium. To tam przez pierwsze tygodnie sprzedawano Nowe Sytuacje. W drugi dzień sprzedaży urwaliśmy się z kolegami ze szkoły. Przyjechaliśmy i staliśmy w kolejce kilka godzin! Spotykaliśmy ludzi, którzy podobnie jak my mieli pierdolca na punkcie muzyki. Te rozmowy były zawsze niesamowite. Przeważnie trafiało się na jakichś starszych osobników, którzy wiedzieli więcej, byli bardziej osłuchani i chłonęliśmy ich opowieści z otwartymi paszczami. Płyta była – jak na tamte warunki – pięknie wydana. Miała rozkładaną okładkę, kopertę ze zdjęciem, wydrukowane teksty. Mam ją do dziś. Nie schodziła z mojego gramofonu przez kilka tygodni. Kosztowała 700 złotych – to była najdroższa polska płyta tamtych czasów! Z mojej książki dowiecie się, dlaczego była taka droga, ale oczywiście nie tylko to. Ma przecież ponad 700 stron! (śmiech)

 

zdjęcia: Marek Anioł, Agata Gnoińska, Wojciech Słota, Mirosław Stępniak